Książka | Fighting Fantasy – The Eye of the Dragon

Wchodzę do ciemnego, zagraconego pokoiku z wielkim kotłem pośrodku. Mieszająca w nim wiedźma napuszcza na mnie dwa nietoperze-wampiry, kiedy tylko otwieram usta do rozmowy – muszę walczyć z dwoma pod rząd, podczas gdy jeden z nich nieustannie upuszcza mi krwi. Po krótkiej walce z dziury w podłodze wybiega na mnie stado czarnych szczurów. Gryzonie stają jednak jak wryte metr przede mną, dzięki mocy zebranej wcześniej przeklętej bransolety. Wściekła czarownica przemienia swoje ręce w jadowite węże, co pozwala jej na kontrowanie każdego mojego ataku dwoma swoimi. Po trzech udanych ukąszeniach czuję się bardzo słabo, a że nie mam ze sobą buteleczki leczącej – padam na zimną posadzkę, a mojemu odpływowi w nicość towarzyszy tylko złośliwy rechot… Moja przygoda dobiega końca. Trudno, rozpoczynamy kolejną.

DECYDUJ O SWOJEJ PRZYGODZIE

Powyższy wstęp podsumowuje moją pierwszą lekturę The Eye of the Dragon – dwudziestej pierwszej książki Choose Your Own Adventure z serii Fighting Fantasy, jaką ma na swoim koncie wydawnictwo Wizard Books. Nieobeznanym z tym dość egzotycznym tematem wyjaśniam, że Choose Your Own Adventure nie są lekturami, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni – zamiast chronologicznego ciągu przedstawianych w kolejnych rozdziałach wydarzeń do czynienia mamy raczej z katalogiem różnorakich sytuacji (paragrafów, stąd określenie “paragrafówka”; ja preferuję oryginalne określenie “instacja”), pomiędzy którymi przechodzimy wskutek dokonywanych przez nas na bieżąco wyborów. Dlatego też na okładkach wielu tego rodzaju wydań zauważymy slogany “YOU are the hero!“, wskazując na czynny udział czytelnika w tworzenia własnego przebiegu wydarzeń.

Tyle odnośnie Choose Your Own Adventure, ale musicie wiedzieć, że Fighting Fantasy wyraźnie odznacza się na tle tego typu książek, mocno akcentując oba zawarte w tytule cyklu słowa. Bo podczas lektury czeka nas nie tylko dokonywanie wyborów, o nie, to by było za proste. Baczną uwagę trzeba także zwracać na statystyki naszego bohatera, zbierane przez niego artefakty oraz rodzaje stworów, z jakimi przyjdzie mu toczyć boje. Bez obaw jednak, bazgrać po stronicach nie musimy, bo do ogarnięcia wszystkiego wystarczy kartka papieru i coś do pisania. Nadprogramowo także dwie kostki do gry, ale to już opcjonalne fanaberie – o tym poniżej. Tymczasem wprowadzę Was w świat Oka Smoka.

JAK TO SIĘ ZACZĘŁO

Jako podróżnik z garścią miedziaków przy duszy trafiasz do Fang – miasta, którego największą atrakcją jest położony niedaleko legendarny Deathtrap Dungeon. Zatrzymawszy się oberży, słyszysz od innego śmiałka o ukrytej w czeluściach pewnego lochu metrowej, szczerozłotej figurce smoka, której nie można jednak tknąć bez uprzedniego umieszczenia w jej oczodołach pary szmaragdów. W odpowiedzi na twą rządzę pieniądza nieznajomy oferuje Ci mapę prowadzącą do skarbu – oraz fiolkę powoli działającej trucizny, która zabije cię, jeżeli nie wrócisz by podzielić się kosztownościami… Czymże byłoby jednak życie poszukiwacza przygód bez podobnej przygody? Szybko więc opróżniasz fiolkę, pakujesz papier do plecaka i bez ociągania ruszasz do celu podróży – tylko w jego głębi odnajdziesz tytułowe Oko Smoka…

Jak widać, naszym śmiałkiem poza chęcią szybkiego zysku kierują także bardziej osobiste pobudki, o ile można tak nazwać cokolwiek uzasadnione obawy o własne życie. Do tego jasno nakreślony cel podróży oraz warunki potrzebne do jego osiągnięcia – wiele więcej ponad to nie jest nam potrzebne, bo chwilę potem już sami będziemy kowalami własnego losu. Oczywiście swojego bohatera możemy odpowiednio spersonifikować w zależności od stopnia naszego obeznania z tego typu rozgrywką. Jeżeli jest to nasz pierwszy kontakt z serią Fighting Fantasy, książka od razu sugeruje rozpoczęcie lektury tak, aby na bieżąco poznawać kolejne tajniki systemu i podbudować wiedzę na kolejne wypady. Jeżeli nie jest to dla nas pierwszyzna, możemy dobrać sobie jedną z narzuconych przez książkę postaci. Każda z nich posiada własne pochodzenie (backstory), inny rozkład statystyk oraz klasę, do której można ją przyporządkować. Na tym jednak nasze możliwości się nie kończą – weterani serii mogą swojego bohatera stworzyć od podstaw w oparciu o obecny na kolejnych stronach arkusz edytora (oczywiście wszystkie najważniejsze informacje warto przenieść sobie na papier). Dopełnieniem naszych przygotowań może być wyłożenie na blat kości do gry – przydadzą się one przy ustalaniu pewnych modyfikatorów oraz podczas walk z potworami. Jeżeli jednak nie mamy na zbyciu własnych sześcianików, możemy się posłużyć ich papierowymi odpowiednikami. Jak to działa? Na każdej nieparzystej stronie książki wydrukowane są po dwa wizerunki kostek do gry z oznaczonymi na ściankach cyframi od 1 do 6. Ilekroć będziemy chcieli wykonać “rzut”, konieczne będzie szybkie przewertowanie stron i otwarcie książki na dowolnej stronie – przedstawione na niej kości wskażą nam wynik aktualnie rozpatrywanej sprawy. Los równie ślepy, rzut prawdziwą kością.

Porozrzucane po stronach ilustracje cieszą oko szczegółowością

SYSTEMOWE MIĘSKO

W końcu mogę przejść do bliższego przedstawienia Wam tego, co mi się w Eye of the Dragon podoba najbardziej – systemu gry. Ten jako żywo przypomina papierową sesję RPG w wersji lite i tak naprawdę do pełni szczęścia brakuje mi “multipleja” w postaci kierowanych przez kumpli bohaterów. Ale i bez tego zabawa (lektura) jest przednia.

Zacznijmy od naszego śmiałka. Niezależnie od tego, czy wybierzemy sobie jednego z “gotowców” czy też stworzymy go od podstaw, opisywać będą go trzy współczynniki: Biegłość (Skill) warunkująca naszą wprawę w posługiwaniu się bronią, Żywotność (Stamina) określająca jak wiele potrafimy znieść oraz Szczęście (Luck) pomagające nam w przezwyciężaniu trudności. Musimy wziąć pod uwagę, że choć powyższe wartości będą podczas lektury wzrastać oraz maleć, to nie mogą one nigdy przekroczyć ustalonego na początku limitu bazowego – warto więc dłużej posiedzieć w edytorze, a w razie niepowodzenia rozdysponować tu i ówdzie parę punktów.

Jednak samymi suchymi liczbami smoczego ślepia nie odnajdziemy – na naszej drodze stanie wiele niebezpieczeństw, nie tylko pułapek czy klątw, ale także tych bardziej ożywionych, z zębiskami i mordem w oczach. O ile radzenie sobie z pułapkami przebiega dość statycznie, w myśl zasady “było z gębą do pasieki?” (w sensie albo nam się uda, albo nie – zależy od wydarzenia), tak już walki z potworami wymagają nieco więcej uwagi. Niezależnie od tego, czy mamy przed sobą jednego, czy dwa, czy trzy dzikusy, każdy z nich opisany jest własnym arkuszem statystyk, a nierzadko także jakąś specjalną, wyszczególnioną w opisie zdolnością lub elementem ekwipunku. Potyczki przebiegają turowo (raz atakujemy my, a wróg się broni, po czym następuje zamiana ról), a udane ciosy oraz parowania zależą od zsumowanych wartości oczek z wyrzuconych kości oraz Biegłości każdego uczestnika po kolei. Jeżeli suma naszego ataku będzie wyższa od sumy obrony przeciwnika – traci on dwa Punkty Życia z puli i walka trwa aż do momentu, w którym jego (lub – gorzej – nasza) Żywotność spadnie do zera. Na dłuższą metę walki nie sprzyjają naszej postaci, ale całe szczęście możemy się w pewnym sensie leczyć za pomocą dostępnego w plecaku prowiantu lub znaleźnych medykamentów.

Bardzo ciekawym, a wpływającym w zasadzie zarówno na bitwy, jak i eksplorację czynnikiem jest tzw. Kuszenie Losu (w oryginale Testing your luck). Grając w co lepsze karcianki lub planszówki spotkaliście się może z efektem pozwalającym na przerzucenie kości w nadziei na bardziej sprzyjający nam wynik. Tutaj działa to podobnie, a opiera się na naszym współczynniku Szczęścia. Jeżeli np. nadzialiśmy się na jakąś złośliwą pułapkę lub też chcemy zadać większe obrażenia następnym ciosem, możemy rzucić dwiema kostkami, a następnie sumę ich oczek porównać z aktualną wartością fuksa. Jeżeli wyrzucony wynik będzie mniejszy lub równy Szczęściu – g’luck, wyszliśmy z opresji, jeżeli go przewyższa, po prostu mieliśmy pecha. Kuszenia Losu nie możemy jednak nadużywać – ilekroć bowiem zdecydujemy się nim wspomóc, nasze Szczęście zostaje stale zmniejszone o 1, niezależnie od wyniku rzutu, co nie sprzyja kolejnym aktom chojractwa.

Nasz – i ich – arkusz przygody. Najłatwiej przepisać go na po prostu na kartkę

WYRUSZAMY W DROGĘ?

Żeby tak zgrabnie i pokrótce wszystko podsumować, Fighting Fantasy: Eye of the Dragon mogę śmiało polecić wszystkim spragnionym nowej przygody w mrocznych labiryntach. Duża liczba instancji (ponad 400!) sprawi, że będziemy do niej wracać wielokrotnie, aby spróbować innych wyborów i przekonać się, co czekałoby nas po ostatnim pechowym zgonie. Jedyną wadą byłaby tu wymagana choćby średnia znajomość języka angielskiego, dzięki której kwieciste opisy wnętrz i postaci zyskałyby na przydatności. Z drugiej strony na tyle, na ile mi wiadomo, seria nie doczekała się  jeszcze przekładu na polski, więc póki co pozostaje czytanie w oryginale. A wierzcie mi, że warto.

The Eye of the Dragon
Autor: Ian Livingstone
Wydawnictwo: Wizard Books UK, 2010
Liczba stron: 235


Ciekawostki na koniec:

  • Cykl Fighting Fantasy został zapoczątkowany w 1982 przez Iana Livingstone’a oraz Steve’a Jacksona – współzałożyciela znanej wśród wielbicieli RPG wszelakich firmy Games Workshop i designera gier video (m.in. The Movies, Lost Eden, Circle of Blood).  Za publikację kolejnych książek z serii odpowiadało wydawnictwo Puffin, które przez 13 lat – do 1995 roku – wypuściło na rynek prawie 60 książkodręczników!
  • Eye of the Dragon jest pierwszym oryginalnym manuskryptem Livingstone’a od czasu przejęcia licencji przez Wizard Books – nie został on wydany nigdy wcześniej i nie jest tylko przedrukiem poprzedniego wydawnictwa Puffin.
  • Na końcu książki zawarty jest wyciąg z Howl of the Werewolf – kolejnej nadchodzącej (oczywiście w chwili pierwotnego wydania, w 2010 r.) książki cyklu Fighting Fantasy. Ta “wersja demo” wprowadzi nas w nową historię oraz pozwoli zapoznać się z pierwszymi dziesięcioma paragrafami.
Beznadziejnie zakochany w konsolach przenośnych. Posiadane handheldy: GBC, PSP, NDS, PSV, 3DS, WonderSwan, Game Gear, N-Gage