Legendy Salonów Gier | Historia automatem arcade pisana i przegląd shmupów.

Legendy Salonów Gier ArcadeNa temat salonów gier przeczytać można w sieci wiele artykułów. Od informacji o tym, czym były (albo i są teraz) po osobiste historie spisywane przez różnych autorów wracających wspomnieniami do czasów początków elektronicznej rozrywki. Temat rzeka, bo salony gier są dla wielu graczy kawałkiem historii, od której ich styczność z grami się zaczęła. W ten sam sposób z grami zetknąłem się również ja.

..::Wstępniak::..

Taki widok w Polsce raczej był rzadkością – automaty u nas nie były oryginalne, były raczej czarne i bez grafiki i wymieniane były w nich płyty – więc jeden automat służył dla wielu tytułów. A może u Was właśnie były oryginalne automaty? Dajcie znać w komentarzach. Zdjęcie zapożyczyłem ze strony www.netherworldarcade.com.

Jako osoba, która wychowywała się w latach 80-tych, na początku mojej growej kariery największą styczność z grami miałem w przybytkach zwanych szumnie „salonami gier”. Dlaczego nazywano to salonami, tego nie wiem. Nie miało to przecież nic wspólnego z gościnnym pokojem :) A może to dlatego, że bywalcy tych miejscówek czuli się tam jak na jakichś salonach? Obecnie gram w gry komputerowe tylko okazjonalnie – w większości są to jednak tytuły uruchamiane na retro sprzętach – Commodore 64, Amidze czy ostatnio Atari (realny sprzęt lub emulacja). To za sprawą tytułów na te sprzęty budzi się we mnie nostalgia. Nostalgia do początków mojej styczności z elektroniczną rozgrywką – czyli wspomnianych właśnie salonów gier. I to właśnie samych początków – czyli automatów arcade, z lat 80-tych i 90-tych, na których rozpoczynałem swoją przedkomputerową karierę gracza a potem ją kontynuowałem już nawet mając własny komputer. Bo pozycja stojąca z joystickiem automatowym w lewej dłoni i przyciskami pod palcami prawej dłoni cieszyła mnie wtedy najbardziej a nawet cieszy do dzisiaj. Kiedy tylko mam możliwość stanąć przy automacie arkadowym w starym stylu – nie tym nowoczesnym z 50 calowym ekranem i obudową wielkości ciężarówki, ale właśnie takim podstawowym z telewizorem CRT wbudowanym w obudowę wysokości ok 2 metrów i szerokości niewiele większej od stojącego na rozstawionych nogach człowieka – czuję powiew lat młodzieńczych i uśmiecham się do siebie szeroko.

Mój ulubiony rodzaj automatów arcade – pozycja stojąca, joy w lewej ręce, kilka przycisków pod palcami prawej ręki. Obecnie, na fali retro, można znaleźć wiele automatów do złożenia własnoręcznie lub gotowych z zainstalowanymi setkami gier, lub jak tutaj na zdjęciach z kilkoma wbudowanymi – te pochodzą z serii wypuszczonej przez firmę My Arcade a dostępnych na przykład w Wallmarcie za 300$ – zdjęcie pochodzi z portalu MeTV.

..::Ale o co chodzi?::..

Nie chcę się tutaj rozpisywać na temat konstrukcji tych sprzętów, czy tego w jaki sposób były montowane w nich płyty z grami, czy jak ewoluowały automaty od tych najbardziej przeze mnie ulubionych do obecnych, które wielkością dorównują czasem połowie pomieszczenia zajmowanego w latach 80-tych przez cały salon gier. Nie chcę, aby to był artykuł historyczny czy muzealny, chciałbym natomiast odbyć tutaj krótką „drogę” przez kilka przybytków, w których miałem przyjemność w latach mojego dzieciństwa przebywać i rozpocząć w ten sposób krótką miniserię (jeśli będzie zainteresowanie – kontynuowaną) opisującą, a raczej zajawiającą z krótkim komentarzem, gry, z którymi wtedy się zmagałem. Pomysł na taki rodzaj artykułu zrodził mi się w głowie, gdy odwiedzałem moją rodzinną miejscowość w okresie świątecznym i zobaczyłem, że budynek, w którym znajdował się ongiś (w czasach mojej podstawówki) salon, w którym spędziłem najwięcej czasu, został rozebrany. Zacząłem sobie przypominać chwile spędzone w tym miejscu, stojąc przy automatach w trakcie rozgrywki swojej czy któregoś z kolegów – bo przecież chodziło nie tylko o to, aby samemu grać, ale również oglądać jak inni grają :). Zacząłem wspominać te momenty, kiedy siedzieliśmy na krzesełkach postawionych na drewnianym podeście przed wejściem do środka i oczekiwaliśmy aż nadjedzie ktoś, kto ma w kieszeni brzęczące monety lub banknoty, które chciałby wydać na kolejne rozgrywki, którym moglibyśmy kibicować. W głowie zaczęły mi się przewijać różne momenty z tamtego okresu i różne miejsca, w których spotykałem się z automatami oraz tytuły gier, które w tych miejscach miałem możliwość zobaczyć i ograć.

Na tyłach budynku, którego tylko obrys widnieje na tym zdjęciu, mieścił się 30 lat temu salon, w którym spędziłem wiele godzin w okresie kiedy uczęszczałem do szkoły podstawowej. Kawałek mojego życia.

..::Ale jak się to zaczęło, czyli życiorys?::..

Pierwsze przebłyski dotyczące automatów arcade w mojej pamięci sięgają okresu 5-cio lub 6-cio latka. Stał we wsi taki stary budynek wypełniony automatami, do którego zabrał mnie mój starszy brat i gdzie pierwszy raz zobaczyłem te stojące pudła z telewizorami. Jedyną grą, którą z tego, chyba jednorazowego, wypadu pamiętam jest Frogger (1981, Konami). Do teraz kiedy włączam ten tytuł na jakimś emulatorze M.A.M.E – w oczach pojawia mi się obraz drewnianego budynku, do którego wchodzę po schodach i wkraczam w świat elektronicznej rozrywki. Potem kołaczą mi się w głowie jakieś dworce autobusowe i kolejowe oraz deptaki przy plaży nad morzem, gdzie zatrzymywaliśmy się z rodzicami i bratem, aby ten mógł pograć przez kilka chwil. Pamięć ludzka jest dobra, ale niestety wymazuje momenty, które nie są jej zbytnio potrzebne. W przypadku tych pierwszych epizodów niestety nie jestem w stanie przywołać żadnego tytułu oprócz Ponga (1972, Atari) gdzieś przy jakiejś budce z lodami w Kołobrzegu czy Lode Runnera (1983,  Brøderbund) w korytarzu hotelu Stok w Wiśle, do którego jeździliśmy na basen. Spróbujcie zresztą przypomnieć sobie co (i gdzie) robiliście 30 lat temu – nie jest to proste zadanie. Natomiast okazuje się, że jeśli jednak dotyczy to czegoś co robiliśmy często i co wywoływało u nas uczucie szczęścia, to staje się to łatwiejsze i chwila skupienia pozwala przywoływać obrazy, dźwięki a nawet zapachy, które towarzyszyły tym momentom.

Historia z automatami na dobre zaczęła się u mnie gdzieś w okolicach roku 1988 (miałem wtedy 8 lat), kiedy ojciec mojego kolegi przywiózł do domu dwa automaty celem umieszczenia ich w kawiarni należącej do jego siostry (ojca a nie kolegi). Pamiętam jak dziś, jak oczekiwaliśmy u kolegi w domu, aż jego ojciec przyjedzie ze sprzętem. Kiedy wtaszczyli pudła na piętro po schodach i podłączyli je w kuchni celem przetestowania, rozpoczął się dla mnie czas magiczny. Na ekranach pojawiły się dwa tytuły – Amidar (1981, Stern) oraz Scramble (1981, Konami). Te dwie gry towarzyszyły mi przez wiele tygodni. Kawiarnia, w której stały automaty była jedynym miejscem w owym czasie gdzie w mojej wsi stały automaty – więc było to też najbardziej uczęszczane przez nas miejsce. Często (a nawet bardzo często) zamiast zakupu lodów woleliśmy monety wykorzystać na kolejną grę. Potem pojawiły się kolejne miejsca, w których stawały kolejne automaty – jedna lub kilka sztuk. I było coraz trudniej zdecydować się komu zostawić swoje zaskórniaki. W knajpach czy fastfoodach (na ów czas to był tylko lokal gdzie można było kupić pachnące frytki i zapiekanki) stawiane były kolejne pudła z ekranami i joystickami, a na nich poznawałem takie tytuły Green Beret (1985, Konami), Donkey Kong (1981, Nintendo) czy Commando (1985, Capcom). Czasem przyjeżdżał do nas człowiek z wozem Drzymały, w którym była strzelnica a potem oprócz strzelnicy w drugiej części stały 3 automaty – to tam zagrywałem się w Chopliftera (1985, Sega) czy Zaxxona (1982, Sega).

Wóz Drzymały wypełniony był automatami i gawiedzią, która te automaty oblegała. Stało takie coś pewnie w każdym mieście, jeśli nie na stałe, to na pewno sezonowo.

W pewnym momencie era elektronicznej rozrywki się rozwinęła i również w mojej wsi pojawił się pełnoprawny salon, w którym stanęło kilka automatów, kilka flipperów i stół bilardowy. To było miejsce, w którym spędziłem kilka lat swojego życia – każda droga ze szkoły zahaczała o to miejsce i wydłużała się o kilka godzin. Okres szkoły podstawowej to wiele godzin tam spędzonych i wiele (bardzo wiele) tytułów tam poznanych – wtedy też rodzice kupili mi komputer Commodore 64, ale mimo to i tak dużo czasu spędzałem przy automatach – ponieważ gry arcade były bardziej dopracowane, bardziej kolorowe i miały ten dodatkowy aspekt socjologiczny – spotykaliśmy się tam całą ekipą i przeżywaliśmy wspólnie rozgrywki. Po ukończeniu szkoły podstawowej rozpocząłem liceum w Wiśle, do której trzeba było dojeżdżać autobusem. Na drodze pomiędzy szkołą a dworcem autobusowym stał salon gier, którego nie dało się (i raczej nie wypadało) ominąć wychodząc ze szkoły. I mimo, że w szkole średniej byłem już posiadaczem Amigi 500 i miałem dostęp do wielu źródeł z grami – dużo kolegów z klasy bądź całej szkoły miało komputer, więc można było się grami wymieniać – to do samego końca liceum ładowałem monety do automatów uzupełniając listę tytułów o pozycje niedostępne na Amidze – automaty z grami spod znaku SEGA, SNK czy Neo-Geo to końcówka mojej styczności z tymi przybytkami. Po wyjeździe na studia i przesiadce na PC oraz po owładnięciu rynku gier przez PC właśnie i różnego rodzaju konsole – świat salonów się jakby (albo raczej) skończył. Nowe miejsca nie powstawały, stare się zamykały (prawie każdy miał komputer czy konsolę w domu) a i my staliśmy się bardziej dorośli i spotykaliśmy się w innych miejscach. I mimo, że dzisiaj niektórych z tych miejsc, w których bywałem już nie ma – lokale są, ale pełnią inną funkcję, a tylko jeden z nich (ten widoczny na zdjęciu powyżej) został zburzony, to nadal z sentymentem patrzę na każdy napotkany automat, który gdzieś zauważę. Niestety – nie są to już te moje ulubione, tylko te ogromne, z których nie czerpię już żadnej przyjemności. Ale jeśli tylko znajdę gdzieś w jakimś muzeum lub lokalu sztukę, która ma zamontowaną płytę z grą z mojego dzieciństwa, lub jest przygotowana na uruchomienie dowolnego tytułu przy użyciu emulatora – to nie omieszkam dotknąć, zagrać i spędzić kilku chwil z automatem sam na sam.

..::Shmupy, czyli strzelanki::..

Po tym ciut przydługim wstępie, jeśli jeszcze nie zasnęliście, albo nie porzuciliście czytania, czas na prezentację kilku tytułów z gatunku, który w czasach automatów najbardziej przypadł mi do gustu. Automaty są po prostu stworzone do ogrywania shmupów. Idealny układ joysticka i przycisków oraz pozycja stojąca, pozwalały na precyzyjne sterowanie wszelkimi rodzajami statków kosmicznych, samolotów czy żołnierzy, którzy siali zniszczenie w każdej grze. Mimo, że shmupy były moimi ulubionymi grami na automatach, to nie przeniosło się to na komputery, gdzie królowały u mnie jednak platformery (te lubiłem również na automatach!). Postaram się przybliżyć kilka tytułów, które ogrywałem w tamtych czasach i na których szkoliłem swoje umiejętności. Tytuły prezentowane są w kolejności chronologicznej (o ile dobrze wszystko sobie przypominam) moich spotkań z nimi (a nie ich wydania). Pomijam też część tytułów, których po prostu nie pamiętam, bądź były na tyle słabe, że nie warto o nich wspominać tutaj, albo po prostu fizycznie brakuje na nie miejsca, bo artykuł musiałby mieć jeszcze kilka tysięcy słów więcej.

Scramble (1981, Konami)

Scramble Arcade

Jak napisałem we wstępie, to była pierwsza gra, z którą się spotkałem na automatach. Kiedy ojciec kolegi włączył automat z tą grą w kuchni swojego domu – wszystko stało się inne. Gra, która przez wiele tygodni spędzała nam wszystkim sen z powiek, bo mimo, że obecnie da się ją przejść w kilka minut – co udokumentował Borsuk w jednym z odcinków Gramy na Gazie, uzupełniając to fenomenalną recenzją, to w czasach kiedy uczyliśmy się grać w tego typu gry, nie było to proste. Pamiętam moment, kiedy pierwszy raz któryś z nas przeleciał tunele i zapętlił grę – zdobył po prostu szacun na dzielni. Gra, która się nie zestarzała i spokojnie można w nią teraz zagrać i bardzo dobrze przy niej się bawić.

Time Pilot (1982, Konami)

Time Pilot

Tytuł, który zastąpił wysłużone i ograne Scramble. Na temat tego tytułu również Borsuk napisał obszerny artykuł – więc nie ma się tu co rozwodzić – gra bardzo mocno wyryła się w mojej pamięci, na tyle, że kiedy zagrałem w nią na Larkowej atarynie, to praktycznie bez długiego ćwiczenia ją zapętliłem. Moje palce w jakiś sposób zamieniły pamięć mięśniową z joysticka na analogowy pad i odtworzyły odpowiednio wyuczone ruchy, co pozwoliło na bardzo swobodną rozrywkę – widać było tygodnie praktyki.

Gyruss (1983, Konami)

gyruss

Po Time Pilot przyszła kolej na ten tytuł. Ponownie – wiele godzin grania i zdobywania kolejnych planet. Masterowanie etapów bonusowych, aby zdobywać jak największą liczbę punktów, rywalizacja pomiędzy stałymi bywalcami lokalu – ten automat nadal stał w kawiarni. Kiedy wdchodziło się do lokalu, wystarczał rzut oka na tabelę rekordów, by wiadomo było kto był przed nami i z kim należy się zmierzyć. Tytuł ogrywany przez nas na turnieju Gramy na Gazie i opisany przez Borsuka, na tyle dobrze się zestarzał, że po turnieju poświęciłem mu kilkadziesiąt minut i zdobyłem dość dobry wynik uwieczniając rozgrywkę na filmiku na YouTube – kto nie grał na automatach, może spróbować swoich sił na dobrej konwersji na Atari i może podjąć wyzwanie i pobić mój rekord?

Gaplus (1984, Namco)

Następca Galagi wypuszczonej przez Namco w 1981 roku. I mimo, że sama Galaga mnie nie wciągnęła, to akurat przy Gaplusie spędziłem wiele godzin. Gra jest dużo bardziej rozbudowana i zróżnicowana niż Galaga – i to prawdopodobnie zaważyło na tym, że dużo bardziej ją ogrywałem i wolałem na nią wydawać pieniądze. Duże możliwości rozbudowywania swojego statku, bardzo efektowne etapy, w których statek leciał „do tyłu” – świetny efekt przesuwających się w tyle gwiazd dawał wrażenia dużego dynamizmu. No i do tego wisienka na torcie, czyli etapy bonusowe, które nazywaliśmy „popcornem” – ze względu na to, że statki w etapie bonusowym odbijały się od naszych pocisków i podskakiwały jak popcorn w maszynie do popcornu. Polecam zerknąć na YouTube na gameplay, w którym ktoś nabija 10 milionów – jeśli ktoś ma wolne 8 godzin czasu…

Zaxxon (1982, Sega)

Zaxxon

Jeden z nielicznych, jeśli nie jedyny, tytułów, w którym rozgrywka odbywała się w trybie izometrycznym. Trzeba było kontrolować również wysokość naszego samolotu, aby nie uderzyć w mur lub wystającą z ziemi przeszkodę lub wrogie działko. Podobnie jak w Scramble, oprócz unikania przeszkód i niszczenia wrogich jednostek trzeba było dbać o paliwo naszego pojazdu, aby móc kontynuować misję. To jedna z gier, które będą mi się kojarzyć z odpustowym wozem Drzymały, bo w tym właśnie przybytku miałem przyjemność w nią grać – nie spotkałem jej w żadnym innym salonie później.

Terra Cresta (1985,  Nichibutsu)

Bardzo ciekawie zrobiony tytuł. Interesujące było rozbudowywanie statku – poprzez wydobywanie z bunkrów kolejnych elementów modyfikujących nasz pojazd – od numerku 1 do 5. W trakcie rozbudowy pojazdu możliwe było jego „rozłączenie” co powodowało, że dużo łatwiej było pokonać niektóre miejsca i wrogów – im więcej elementów mieliśmy zdobytych, tym mocniejsza była siła rażenia po rozłączeniu statku. Zebranie wszystkich modyfikatorów zamieniało nasz statek na pewien czas w ognistego, niezniszczalnego, ptaka – widocznego na zrzucie. Gra zróżnicowana i zawierająca bardzo ciekawą mechanikę bossów, których pokonanie nie kończyło etapu – po prostu przechodziliśmy do dalszej sekcji gry. Ciekawostką jest to, że po latach, kiedy rozpocząłem swoją zabawę z emulatorami, próbowałem długo sobie przypomnieć tytuł tej gry, by w nią zagrać. Nie umiałem jej w żaden sposób znaleźć, ale natrafiłem na jakieś forum, na którym po zadaniu pytania opisującego grę – zamianę statku w ognistego ptaka – dostałem od razu odpowiedź i mogłem sobie tytuł ograć na emulacji.

Flying Shark (1987, Taito)

Jedna z nielicznych gier w tym zestawieniu, w której sterujemy realnym pojazdem – samolotem – a nie jakimś kosmicznym statkiem. Chyba z tego powodu bardzo przypadła mi do gustu. Ponownie po rozprawieniu się z bossem nie kończyliśmy etapu, ale lecieliśmy dalej i przechodziliśmy do kolejnej różniącej się nieco pojazdami i scenerią sekcji. Tytuł niezbyt rozbudowany, ale bardzo dobrze sprawdzał się w celach rywalizacyjnych i tabela najlepszych wyników była przeze mnie mocno okupowana w pozycjach górnych – często na pierwszym miejscu.

Dragon Spirit (1987, Namco)

Ten tytuł jest bardzo ciekawy, ponieważ tutaj sterujemy smokiem. Smokiem, którego można modyfikować poprzez zdobywanie bonusów wyskakujących z rozbijanych na ziemi jajek. Smok uzyskiwał dodatkowe głowy, ział większym ogniem, czy nawet zmniejszał się do małych rozmiarów, aby łatwiej było unikać pocisków wroga. Bardzo zróżnicowany zestaw wrogów oraz etapów, kończących się ciekawymi bossami. No i oczywiście świetna muzyka – przez wiele tygodni odgłos skrzeczącego smoka, słyszalny na starcie gry, śnił mi się po nocach.

– Aaaaaaaaaaarghhhhhhhhh – Pilot Czasu zawył kiedy jego zestrzelony pojazd wylądował na jakiejś zapyziałej planecie tego zapomnianego układu słonecznego.

– Niech to szlag! – pomyślał. – Przyjdzie mi tu zostać na zawsze i zdechnąć! – dokończył, kiedy uzmysłowił sobie, że do przebycia zostało mu jeszcze kilka planet, a w jego pojeździe brakuje już paliwa. Na nic zdała się umiejętność zamiany dowolnego minerału z dowolnej planety na paliwo płynne, które wykorzystywał w swoim najlepszym statku kosmicznym. Tym razem na misję udał się bowiem pojazdem zastępczym, bo jednostkę podstawową oddał do corocznego przeglądu i wymiany tarcz przeciwlaserowych. Statek, którym atakował dzisiaj wrogów, zasilany był paliwem kredytowym. Paliwem starego typu, które uzupełniało się dorzucając do wrzutni samolotu bilon. – Ożesz kur…..! – puknął się w swój błyszczący kask – kiedy oczyma retrospekcji widział swoją świnkę skarbonkę na kredensie w przedpokoju, kiedy zapinając skafander wychodził w pośpiechu z domu.

– No trudno – powiedział, kiedy pomyślał, że będzie musiał wykorzystać monetę, którą trzymał w skarpecie na ostatnią godzinę. Monetę, która miała mu służyć jako opłata za przeprawę przez rzekę wiecznego szczęścia po śmierci. Wyciągnął ją zatem, zakręcił w palcach i podrzucił w powietrze. Kiedy leciała ku górze i lśniła złotem, wyciągnął swój podręczny laserowy pistolet i jednym celnym strzałem wypalił w niej otwór, przez który błysnęło jedno z szesnastu słońc tej paskudnej planety. Widział kątem oka jak na nieboskłonie zmieniają się cyfry odliczające czas ku jego śmierci. Musiał działać szybko! 9…8…7… wyjął z kieszonki swojej kamizelki żyłkę, która została mu z ostatniego wypadu na ryby z kolegami Larkosławem i Borsopławem. 6…5… przełożył ją przez otwór monety, która właśnie wylądowała na jego ręce. Jednym zgrabnym ruchem zawiązał na niej supełek, aby utworzyła pętelkę. 4…3… tak skonstruowany przyrząd monetowo-żyłkowy umieścił w otworze wrzutnika swojego pojazdu, który już dogaszał silnik. 2… zgrabnymi ruchami posuwisto-zwrotnymi zatankował do tego gruchota kilkanaście kredytów i wskoczył do pojazdu. 1… nacisnął przycisk start, który uruchomił kontynuację w tej nierównej walce. – Acha! Mam Was skurkowańcy! Myśleliście, że wykończycie mnie w ten sposób i że nie dam Wam rady?!?! Że wysupłacie ze mnie ostatnie galaktyczne dolary i pozostanie mi gnić w czeluściach tego zasranego padołu?!?! Na pohybel! – wykrzyknął i pomknął w przestworza śmiejąc się złowrogo z okna swojej kabiny.

Kiedy silniki statku nabierały odpowiedniej temperatury a działa plazmowe rozgrzewały się, aby móc dalej siać zniszczenie wśród wrogów, dosypał do licznika kredytów jeszcze kilkadziesiąt sztuk, aby poczuć się w miarę pewnie w tej ostatecznej rozgrywce i… popełnił błąd! Kiedy wyciągał monetę, aby móc wykorzystać ją kiedy indziej, gdzieś w innej galaktyce, zbyt mocno szarpnął, gdy ta tkwiła jeszcze w mechanizmie atomowym wrzutnika, i zerwał żyłkę.

– Kurczaczki! – zaklął, kiedy usłyszał jak moneta wydaje brzęczący dźwięk gdzieś w trybach pojazdu. – Moja ostatnia moneta! – zawył. – Nie będę miał nawet na piwo, kiedy już się tu z wami rozprawię wy skurkowańcy! – Nic to – pomyślał. Jeśli uda mu się wykończyć te hordy nieprzyjaciół, szef na pewno zasili jego portfel dodatkową nagrodą, która starczy na piwo, godny posiłek i na kolejne rozgrywki. Pomknął przed siebie i siał zniszczenie nie zważając na nikogo i na nic…

R-Type (1987, Irem)

Dla mnie mistrz gatunku. Gra, która zmieniła moje (i chyba nie tylko moje) spojrzenie na shmupy. Pozioma strzelanka, w której mieliśmy bardzo ciekawe możliwości rozbudowywania swojego statku – poprzez ochraniające nas z góry i z dołu orbitki oraz „oko”, które można było przyłączyć z przodu lub z tyłu statku, a także odczepić od statku i pozwolić mu latać po ekranie, aby siać spustoszenie. No i najfajniejsza sprawa – rozbudowane etapy i bardzo zróżnicowani bossowie – z pamiętnym ogromnym statkiem na trzecim poziomie, który trzeba było zniszczyć rozwalając jego poszczególne elementy i ułatwiając sobie dotarcie do serca statku – oka, którego rozwalenie pozwalało nam przejść dalej. Do tego wszystkiego niesamowita muzyka – proponuję włączyć sobie poniższy odtwarzacz i poświęcić kilka minut na jego posłuchanie. Kompozytorem muzyki w wersji arcade był Masato Ishizaki, natomiast konwersje komputerowe obsługiwał fenomenalny Chris Huelsbeck. Warto posłuchać różnych adaptacji utworu Medley (czy to w wersji SIDowej na C64, czy Amigowej czy w końcu w wykonaniu orkiestry symfonicznej) – to jest muzyka, której można słuchać w kółko :)

Soundtrack z gry w wersji arcade – R Type Arcade Full BGM Music BSO OST, źródło YouTube

Slap Fight (1986, Taito)

Wydaje się, że mało znany tytuł, bo kiedy rozmawiam z ludźmi, którzy na automatach się wychowywali, to mało kto go zna. Dla mnie jednak ponownie bardzo ważna gra, bo wprowadzała w styl bullet-hell. Mimo, że nie jest tutaj aż tak dużo pocisków, to jednak, po rozbudowaniu statku do maksimum – czyli prawie na całą szerokość ekranu – manewrowanie wśród pocisków jest nie lada wyzwaniem. Kolejny z tytułów, w których okupowałem górne miejsca w tablicy wyników przez długie tygodnie. Ostatnio na Retronizacji grałem w konwersję na konsoli Sega, przy użyciu arcade sticka z Segi i odczucie było wręcz idealne. Idealna konwersja i świetny joy spowodowały, że po włączeniu gry pierwszy raz od kilkunastu lat grałem jakbym ostatni raz grał dzień wcześniej. To jest jak jazda na rowerze :) Tego się nie zapomina.

Raiden (1990, Tecmo)

 

Dla wielu król gatunku. Dla mnie po prostu bardzo dobra, dynamiczna i rozbudowana gra. Możliwość zmiany uzbrojenia oraz jego rozbudowy. Bardzo dobrze skonstruowane etapy i ciekawi bossowie, a do tego dynamiczna muzyka, która podkręca już i tak szybkie tempo gry. Tytuł, który gościł chyba najdłużej w jednym z automatów w naszym salonie gier. Prawdopodobnie dlatego, że przynosił bardzo wysokie dochody – codziennie wyjmowano z niego ogromną liczbę monet, co tylko dowodziło o jego popularności. Nieskromnie powiem, że w tej grze również często było mnie widać na topowych miejscach tabeli wyników. Wydano wiele konwersji na wszystkie komputery i konsole, gra doczekała się też wielu kontynuacji  -obecnie również na wszystkie nextgenowe konsole – warto dać szansę temu tytułowi, bo przysporzy bardzo dużo dobrej rozrywki. W jednym z ostatnich numerów czasopisma Retro Gamer, autorzy poświęcili tej grze cały kilkustronicowy artykuł – przywołując wiele ciekawych informacji z etapów powstawania tej gry a także kolejnych jej wersji i konwersji. Polecam zagrać, bo się nie zawiedziecie.

Tytułem tym zamykam ten wspominkowy mini przegląd. Choć mógłbym tutaj umieścić jeszcze wiele tytułów, żeby wspomnieć na przykład Exed Exes (1985, Capcom), 1942 (1985, Capcom), 1943 (1987, Capcom), Air Buster (1990, Namco) czy Silk Worm (1988, Tecmo), to jednak gdzieś trzeba postawić kropkę, gdzieś trzeba przestać grzebać w pamięci i wyciągać kolejne tytuły. To dopiero jeden gatunek! To dopiero kilka tytułów! W kolejnej odsłonie przyjrzę się kilku tytułom z mojego drugiego ulubionego gatunku – platformerom (choć na komputerach jest to mój pierwszy ulubiony gatunek). Mam nadzieję, że dotrwaliście do końca i podoba się Wam powyższe zestawienie tytułów. Jeśli tak jak ja wychowywaliście się na grach automatowych w salonach gier – to czujecie pewnie podobną nostalgię do tamtych czasów.

Time Pilot

Automat Pilota Czasu, jeden z pierwszych multikierunkowych shmupów.

Łubudu… Znowu strącili jego statek i znowu musi się telepać przez ostępy jakiejś zapomnianej przez bogów i ludzi planety, aby dotrzeć do dymiącego wraku z miejsca, w którym wylądował jego rozklekotany fotel katapulty. – Jak tak dalej pójdzie to pogruchotam wszystkie kości na stare lata – pomyślał – Gdzie te czasy, gdzie jednym statkiem rozwalałem całe szwadrony samolotów, helikopterów a nawet statków kosmicznych? Fakt, nie był już najmłodszy, ale był zaprawiony w bojach i niejedną misję miał już za sobą. Z czasem jednak armie najeźdźców stawały się coraz mocniejsze, coraz bardziej wyrafinowane i coraz liczniejsze a ich statki coraz bardziej wytrzymałe czy rozbudowane. Nie wystarczał już jeden strzał z karabinu czy lasera. Teraz trzeba było się uzbroić w dodatkowe pociski, drony latające wokół statku i chroniące go z każdej strony przed nadlatującymi zewsząd statkami czy pociskami. Przydawał się również bączek, który mógł umiejscowić z przodu bądź z tyłu swojej jednostki, w zależności od potrzeby, a raczej w zależności od tego, z której strony wróg przypuszczał najbardziej zmasowany atak. Drepcząc przez pustynne obszary planety rozmyślał w jaki sposób przygotować się na atak, a co najważniejsze…

– Skąd ja kurczaczki wezmę pieniądze na kolejną misję? – Żołdu starczało tylko na kilka obiadów w kantynie i uzupełnienie zapasów amunicji – tak, nawet bohater musiał sam zbroić swoją maszynę, jeśli chciał się zapisać złotymi zgłoskami na kartach historii gwiezdnych eskapad. Znowu przybył tutaj przecież statkiem na paliwo kredytowe, bo jego standardowa maszyna jeszcze nie wróciła od lakiernika. Kiedy po ostatniej udanej misji pojechali z Larkosławem i Borsopławem do remizy na dancing, a tam ktoś zarysował mu lakier scyzorykiem i napisał na jego metalicznym kadłubie: „Pilocie Czasu ty HÓJÓ! Czemu zabierasz nam najlepsze TOWARY!”, zdecydował, że warto położyć w końcu nowy lakier. Kiedy stanął więc przy dymiącym i ciepłym jeszcze wraku pojazdu zastępczego, przypomniał sobie trick, który wielokrotnie wykorzystywał już wcześniej – problem w tym, że nie miał przy sobie monety, bo ostatnią wrzucił jakiemuś grajkowi w metrze, aby go uszczęśliwić. Teraz sam potrzebował drobnych i był w czarnej d… otchłani.

Zegar bezlitośnie odliczał czas do momentu, w którym musiałby zaczynać całą misję od nowa – nie mógł sobie na to pozwolić. Przecież podejmował tego skurkowańca już setki razy, wydał na to tysiące kredytów paliwa, był już po prostu zmęczony. Wziął do ręku swój podręczny 15 calowy śrubokręt, który służył mu jako zapłon awaryjny w niejednym już statku. Czasem wykorzystywał go również do wydłubywania resztek betelu spomiędzy jego poczerniałych ot tego towaru zębów. Tym razem podrapał się nim po plecach i wymyślił! Kilkoma sprawnymi ruchami rozłupał wrzutnik paliwowy, wyciągnął z niego przewody i spiął je na krótko – statek tylko warknął, ale na liczniku przybyło kredytów. Uśmiechnął się do siebie – gdyby tylko korporacja wiedziała w jaki sposób jest w stanie zapewnić sobie kredyty, aby pozwolić sobie na te wielokrotne misje. Najprawdopodobniej w najlepszym przypadku dostałby zakaz wyruszania na misje, a w najgorszym… nawet nie chciał sobie wyobrażać jak długo musiałby odrabiać należności przekopując pola na wszystkich księżycach w tej galaktyce… – Dobra nasza – pomyślał i przygotował się do ostatecznego starcia. Wsiadł do statku. W okolicach swoich kolan umieścił przewody pozwalające jednym dotknięciem automatycznie doładować kredyty w zbiorniku paliwa, i uruchomił silniki…

– Na pohybel madafaki! – z hymnem na ustach zaczął brnąć przez kolejne galaktyki i rozprawiać się z kolejnymi wrażymi jednostkami. Kiedy widział, że jego zasobnik kredytowy zbliża się do niepokojąco niskiej wartości, jednym ruchem kolana zwierał przewody i doładowywał kolejne paliwo… i mknął dalej. – Taaaaaaaaak, taaaaak…. Tak! – z szelmowskim uśmiechem na ustach rozłupywał kolejne statki, które tym razem już nie stanowiły dużego problemu – kiedy ma się szansę podejść kilkadziesiąt razy, bez ekonomicznych konsekwencji, do tego samego wroga – można było się wyuczyć wszystkiego na pamięć i ostatecznie załatwić każdego, nawet najbardziej wypasionego skurkowańca…

Chyliło się już ku zachodowi ostatniego ze słońc planety, na której wylądował po swojej udanej misji, kiedy siedział w barze i rozpamiętywał ostatnie akcje, popijając Martini. Statek wyglądał paskudnie, widać było na nim ślady stoczonych walk, ale przynajmniej nie będzie musiał się tłumaczyć korporacji z rozwalonego wrzutnika – ot po prostu kolejna rana na kadłubie, którą zadał mu wróg. – Barman! – zakrzyknął – jeszcze jeden dla Bohatera! Na koszt firmy! Za uratowanie tego przebrzydłego świata przed zagładą! Barman bez słowa dyskusji nalał mu i uśmiechnął się do niego – Za lepsze jutro Pilocie Czasu, za lepsze dni!

..::Finał, czyli zakończenie::..

scramble arcade

A tutaj buda ze Scramble. Pierwszym poziomym shmupem wykorzystującym automatyczny scrolling ekranu.

Fabularyzowane historyjki Pilota Czasu w nieco ubarwiony sposób opisują sztuczki, nielegalne rzecz jasna, jakie stosowaliśmy, aby rozprawić się z najtrudniejszymi grami, które wymagały niezliczonej liczby prób i kontynuacji gry. Przy małych zasobach finansowych jakimi dysponowaliśmy, sięgaliśmy czasem do tych nieuczciwych sposobów zdobycia kolejnego kredytu. Ten, kto wie, jak skonstruowany jest automat arcade i jego wrzutnik, ten wie, że kredyt naliczany jest przy przelocie monety przez odpowiedni mechanizm, który powoduje zwarcie obwodu i tym samym zwiększenie licznika kredytów. Moneta, lub specjalny żeton, na sznurku – pozwalała uruchomić ten mechanizm i przy umiejętnym posługiwaniu się tym zestawem, można było wyciągnąć monetę ponownie do kieszeni. Czasem jednak wpadała ona zbyt nisko do mechanizmu wrzutowego i nie było innego wyjścia jak zerwanie sznurka i pozbycie się możliwości dalszego wykorzystywania tej monety. Oczywiście obsługa salonu przy wyjmowaniu monet z automatu widziała te „wypadki przy pracy” i ścigała nas za to, ale wiadomo jak to jest z młodzieżą – zawsze ujdzie im na sucho. Ekstremalnym przykładem nieuczciwego zdobywania kredytów było rozprucie mechanizmu wrzutnika w miejscu gdzie była kieszonka zwrotu nieprzyjętych monet i wysupłanie przewodów, które były podłączone do mechanizmu zwierającego. Zwarcie tych przewodów było równoznaczne z otrzymaniem kredytu. Ten sposób wykorzystaliśmy tylko raz przy przechodzeniu R-Type, które nie chciało się nam poddać przez wiele tygodni, aż dopiero po opracowaniu tego sposobu zasilenia maszyny kredytami i niezliczonej liczbie kontynuacji – udało się grę pokonać. Nie jest to może coś, czym należy się chwalić, ale podejrzewam, że nie my byliśmy jedyni, którzy w ten sposób wspomagali swój ograniczony budżet.

Oczywiście wszystkie prezentowane tutaj tytuły otrzymały swoje konwersje na komputery 8 czy 16 bit, a nawet później w niektórych przypadkach na PC. Jak to bywa z konwersjami, niektóre były lepsze, niektóre gorsze – ale praktycznie żadna, z którymi miałem styczność nie oddawała tego co dawał tytuł ogrywany na automacie. Mimo, że graficznie i muzycznie tytuł był dopracowany (np. jak w przypadku Amigowego R-Type), to jednak zawsze brakowało tego czegoś, co powodowało, że przy automacie stałem godzinami, a przy komputerze jednak grałem dużo mniej.

Informatyk z krwi i kości, z komputerami ma styczność od dziecka - najpierw z automatami arcade a potem już z prawilnymi komputerami. Od początku zafascynowany grami następnie przesiadł się na programowanie i tak już przez długi czas zostało aż przestał również programować :). Teraz gracz okazjonalny, głównie retro gry oraz nowe na retro sprzęty. Ulubione gatunki: platformery, shmupy, przygodowe, logiczne, salonówki. Posiadane platformy: po zlikwidowaniu kolekcji, gry ogrywa na różnych emulatorach przy użyciu PC lub Steam Decka Chciałby mieć w domu automat arcade...