Mądrości, które wyniosłem z gier w 2018 roku

Czyli – bez ubierania tego w mądrości za 5 groszy – co ograł Grifter w roku 2018. Przy okazji przeczytacie też, kto i w jakich okolicznościach wyzionął ducha w branży gier. Czytać i się zachwycać!

James Bond umarł!

Zaczęło się nienajgorzej. Treyarch, które dziś znane jest z tego, że klepie kolejne części „Call of Duty”, wypluło na rynek strzelaninę wtórną (“007: Quantum of Solace), w której kolejne poziomy zaliczamy bez większych emocji, ale trudno zarzucić im partactwo. Co więcej, jako produkt na filmowej licencji zapewne lokuje się w ścisłej czołówce tego typu gier. Plusem było też to, że otrzymujemy grę nie tylko związaną z Quantum, ale także z filmowym ‘Casino Royale’, który ogrywamy w scenach retrospekcji. Jestem wręcz pewien, że gdyby Treyarch dysponowało budżetem jaki wydawali na kolejne CoDy, dziś byłaby to najlepsza gra z Bondem. Można gdybać. Chłopaki poszli odwalić kolejne chałtury zlecane przez Activision, z kolei Bond zdechł. I nie tylko on.

Najpierw objawił się “007: Blood Stoneod Bizzare Creations. Począwszy od kuriozalnego bulle-time’u zwanego tu „focusem” (użyłem go ze 3 razy w trakcie rozgrywki), przez kapitalną ucieczkę z więzienia (Bond zdejmuje sobie kajdanki, otwiera celę i zwyczajnie wychodzi z więzienia), sekwencje QTE (podchodzi wielki osiłek, więc wciśnij kolejno kilka klawiszy), kuriozalne sekwencje platformowe (skaczemy w odpowiednim momencie naciskając przycisk, nawet nie próbuj zrobić coś, czego nie przewidzieli twórcy), aż po wybitne SI przeciwników (wybiegają w trójkę i grzecznie czekają w miejscu aż wyjrzysz zza zasłony i ich zastrzelisz). Odpowiedzialne za tą kaszankę Bizzare przestało istnieć. Po 22 latach. Zostali kolejną ofiarą Bonda.

Nie lepiej poszło „007: Legends, choć pomysł wyjściowy był obiecujący. Zamiast skupić się na fabule jednego filmu, dano graczom możliwość przeżycia dawnych przygód Jamesa w jednej produkcji, mierząc się z ikonicznymi wrogami jak zwalisty Chińczyk z morderczym kapeluszem (prekursor Kung Lao), czy słynny Buźka (zawsze wolałem polskie tłumaczenie). Szkoda, że każde starcie z nimi to bezmyślne QTE, strzelanie jest bardziej prymitywnie niż w shooterach z początku lat 90, z kolei sekcje na nartach czy w samochodzie, są jeszcze bardziej toporne niż podobne elementy w „Enter the Matrix”, który pojawił się na rynku blisko dekadę wcześniej. Dla Eurocomu była to ostatnia gra jaką stworzyli i po 24 latach padli na pysk. Licencja na zabijanie znowu okazała się skuteczna. Tak skuteczna, że do dziś nikt nie ośmielił się stworzyć kolejnej gry z agentem 007.

James Bond żyje!

Nie, to tylko clickbaitowy tytuł mający zebrać kilka lajków. Bond nie żyje. No chyba, że byłby kobietą. Cate Archer („No One Lives Forever orazNo One Lives Forever 2”) jest bowiem bohaterką najlepszych “bonderów” (tak, jest taki gatunek filmowy) jakie przytrafiły się grom wideo. Tematyka nawiązuje do szpiegowskich Bondów z lat 60, idealnie mieszając proporcje radosnej strzelaniny ze skradanką, której nie powstydziłby się Snake, Sam Fisher, czy Agent 47. Przemykanie po cichu, zmienianie ciuszków, unikanie kamer, uwagi strażników i piesków z wykorzystaniem przeróżnych gadżetów, z drugiej strony radosne strzelanie jeśli ktoś nie ma ochoty być skrytobójcą. A gra jest na tyle urozmaicona, że czasem skradanie będzie obligatoryjne, innym razem wejście siłowe jest jedynym słusznym rozwiązaniem, a jeszcze innym dostaniemy odjechany shooter na szynach, gdzie twój kompan będzie popylał na trójkołowym rowerku dla dzieci, a ty, siedząc mu na plecach strzelasz karabinem do nadciągających wrogów. Dla każdego coś miłego.

Pamiętaj, że nie musisz wszystkich zabijać – uśpij gościa, zabierz mu broń, a gdy on po ocknięciu, przekona się, że nie ma spluwy, rozpłacze się i ucieknie. Tak, Monolith nie tylko potrafi tworzyć świetne strzelaniny, ale jak widać ma urocze poczucie humoru i ucho do znakomitych dialogów. Nieraz zamiast ruszać z wymianą ognia staniecie za winklem i będziecie słuchać wymiany zdań swoich przeciwników. Dwaj strażnicy okazują się być gejami i umawiają się na wspólny masaż, inny opowiada jak to zrzucił teściową na tory, jeszcze inny martwi się „kim się stanie jego córka, jeśli on nie zdąży jej wychować, bo zostanie zabity przez super-szpiega”. Natkniesz się na parkę, która postanowiła zakosztować rozkoszy, albo będziesz świadkiem kłótni konserwatora, który nie naprawił rury – on miał tylko zlecenie, by zbadać problem i napisać sprawozdanie o istniejących usterce, a jeśli szefostwo chce naprawy, musi złożyć do niego kolejne podanie. Czyżby goście z Monolithu próbowali kiedyś coś załatwić w polskim urzędzie?

Tym bardziej szkoda „Contract J.A.C.K .” Tutaj twórcy postawili raczej na luźny spin-off, mający być zwykłą strzelaniną bez cienia artyzmu oryginału. 4-godzinny shooter, w którym masz cały czas trzymać rękę na spuście. Rękę, zamiast duszenia przycisku myszy, polecam spożytkować do czegoś innego. Aczkolwiek jeden dialog twórcom się udał, może się wam przyda do obrzucania kogoś błotem

Myślisz że mnie złapiesz? Nie potrafiłbyś złapać nawet syfilisu.”

Panie po apokalipsie nie mają w co się ubrać!

Widocznie jest problem z tkaninami. Sarah z „RAGE” na dzień dobry staje przed graczem z wypiętym, nagim brzuchem i cyckonoszem samoistnie uszytym, tak wyjątkowo nieudolnie, że sterczą jej sutki. Ubiór w sam raz na zniszczony świat, gdzie piczka jest towarem deficytowym – seems legit! Ale hej – przecież to wesoła strzelanina od ID Software, której szef kiedyś powiedział mniej więcej coś takiego, że „fabuła w FPSach jest potrzebna tak, jak nimfomance pas cnoty”. To moja parafraza, ale rozumiecie pewnie dlaczego treść ‘RAGE’ jest tylko pretekstem do rozbijania się po świecie pojazdami (‘Mad Max’ style!), czy strzelania do wszystkiego co się rusza. W trakcie 17 godzin (niezły czas gry) spotkamy więcej lasek, tych zarówno młodszych (jest kopia Rikku z Finala) jak i starszych (wiekowa pani, zlecając ci zadania raczy się bongosem). Jako, że nawet po upadku cywilizacji dolar (miejscowa waluta) zawsze w cenie, zakupisz amunicję do spluw, czy przygotujesz nowe giwery (crafting niczym z rasowego RPGa). Nie ma to jak „nail gun” (Rebar), który strzela prętami, będącymi mokrym snem każdego złomiarza. Te ważące kilka kilogramów cudeńka przebiją ciała nawet największych Kurwinoksów. Wyjmując pręt z ich truchła (pomysłowe odzyskiwanie niezwykle rzadkiej amunicji) usłyszysz ich krzyki w stylu „I need new legs”, „Bloody hell, I’m fucked up”. I tylko zakończenie gry może pretendować do najbardziej beznadziejnych finałów w historii gier.

W “Borderlands; Borderlands 2; Borderlands: The Pre-Sequel + „Claptastic Voyage” też krzyczą umierając. „Całe moje życie było żartem”, „Przekaż mojej żonie, że… jest dziwką”. Słodko. Zwariowane połączenie strzelaniny, gry RPG (rozwój bohatera, customizacja broni) z absurdalnym humorem, którego nie powstydziłaby się legendarna grypa Pythonów. Tylko tutaj znajdziecie odpowiedzi na trawiące od początku istnienia ludzkości pytania. Co można zrobić z 50 sztukami broni zaniesionymi do gościa, który chce rozpocząć rewolucję? Czy zmieszany w mikserze mózg człowieka i kosmity może samodzielnie sterować rakietą balistyczną? Czy robot może się zakochać w kobiecie – trzykrotnej rozwódce, która zleciła zamordowanie swych byłych mężów? Czym nakarmić Jednorożca, by wysrał wartościową broń? Jakiej muzyki nie może znieść Claptrap oraz jakie są jego trzy ulubione zajęcia (podpowiadam – stanie nieruchomo na platformach, taniec oraz płacz).

Plus, orgazmiczny wytrysk nawiązań do świata kina. Rozegrasz finał filmu „Dobry, zły i brzydki”, przeżyjesz sceny z „Za garść dolarów” oraz „Yojimbo”, sprawdzisz „What’s in the booox”, usłyszysz przeprosiny Joffreya za to, że zabił Seana Beana, połazisz po pustyni z droidami ICU-P i RT-FC przypominających tych ze Star Wars, dotkniesz monolitu z „Odysei kosmicznej”. Tylko homofobi mogą się dusić ze złości, wszak spora część bohaterów tego świata jest gejami lub biseksualistami. Nie zdziwcie się jeśli na pytanie, na co wydasz pieniądze twoja postać odpowie – „Guns and ladies, somethimes dudes”. Bo to, że zakochasz się w słodkim Claptrapku jest więcej niż pewne.

Bezsprzecznie jedną z najlepszych postapokaliptycznych gier w historii jest „I’m Alive”. Jeśli chcecie wiedzieć czym jest prawdziwy survival koniecznie sprawdźcie tę produkcję. Zawalone miasto, wszędzie pył, przez który nie można oddychać, a ty zaczynasz z butelką wody i pistoletem bez jednego choćby naboju. A tu na każdym kroku będzie ktoś chciał cię zabić, ograbić. Schodząc na niżej położone tereny możesz przetrwać tylko kilkanaście sekund, później udusisz się pyłem. Z kolei wspinając się wyżej, spada ci pasek staminy, a następnie życia, które można odnowić tylko niektórymi, rzadkimi zapasami. Bez przemyślenia dalszej drogi i szybko podejmowanych decyzji nie masz tu wielkich szans na przeżycie. Nie przypominam sobie, by w tym roku towarzyszyło mi większe napięcie niż w trakcie wspinaczki w „I’m Alive”. Moc! A gdy w pewnym momencie miałem w pistolecie… 6 naboi, poczułem się bezpieczny. Jest to też jedna z z tych gier, która pokaże jakim jesteś człowiekiem – draniem, który chce przeżyć za wszelką cenę, czy gościem o wielkim pokładzie empatii. Czy podzielisz się zapasami z cywilami, których spotkasz na swej drodze, pomożesz im, a może ograbisz ich z ostatniej butelki wody? Czy poświęcisz cenną kulę, by przestrzelić zamek klatki, w którym znajdują się bezbronni ludzie, czy zachowasz pocisk na później? Gdy w podsumowaniu gry, otrzymałem najwyższą notę i okazało się, że na swej drodze nie skrzywdziłem nikogo, poczułem się dumny. Może nie taki jednak ze mnie dupek?

Abandon all hope, you who enter here.