Magiel | Gra na Halloween

RetroBorsukBorsuk: Ha! Zwiał mi cholernik na kamiennego gargulca, a jak się zmniejszył to już miałem chcicę go skonsumować! Ojojoj, coś naprawdę chce mi się ludzkiego mięsiwa, a Naczelny Kark napakowany niczym kabanos. Nie schodź chłopcze na razie, póki ci życie miłe! O i Mroku się pojawił z mroku i coś tam poleca z horrorowych gierek…

MrokuMroku: Ja od siebie dorzucę Call of Cthulhu: Dark Corners of the Earth (Xbox – 2005, PC – 2006), czyli mroczną przygodówkę z elementami FPS, garściami czerpiącą z prozy Lovecrafta. Gasimy światła, słuchawki na uszy i można zgłębiać plugawe zakątki miasta Innsmouth, dobrze znanego miasteczka portowego. Pamiętam, że opis książkowy mieszkańców przedstawiał ich jako wyjątkowo groteskowe postacie i zostało to świetnie w grze odzwierciedlone. Ma się ochotę posłać im momentalnie serię z karabinu prosto w pysk. Sekwencja ucieczki z hotelu ładnie pompuje adrenalinę. Na święto dyni i duchów – tytuł jak znalazł.

Jakieś utopce czy ropucholudzie? Prawie jak Call of Duty! Dobry horror i świetny szpil jednocześnie.

RetroBorsukBorsuk: O i rozpłynął się nasz zgred najmroczniejszy! To będę kontynuował. O czym to ja wam gawędziłem… A już sobie przypominam. O grach o wąpierzach oraz zombiakach czy innych straszydłach. Właśnie przypomniała mi się jeszcze jedna produkcja z rozpikselizowanymi żywymi trupami w rolach naszych nieustępliwych przeciwników czyli Zombies (Bram Inc., 1983) na Małe Atari. Bardzo prymitywna graficznie, ale całkiem grywalna. Zasuwaliśmy naszym chłopkiem zbudowanym z paru kropek po wielkich grobowcach, piramidach a zombiaki ganiały za nami chmarami. Mogliśmy zatrzymać je za pomocą stawianych min, które je powstrzymywały. Wszystko w bardzo umownej grafice izometrycznej, ale z szybką rozgrywką i spędziłem przy tym tytule trochę przyjemnych nocy i dni.

Izometryczny berek z umarlakami w Zombies na Atari XL/XE.

Skoro jestem dalej w czasach 8-bitowych, to należy wspomnieć o co najmniej dobrym platformerze, którego akcja toczyła się w nawiedzonej przez duchy posiadłości czyli Ghost Chaser (Fanda, 1984). Opętany dom i zjawy straszyły nas zarówno na Atari XL/XE i Commodore 64. Dosyć wysportowanym bohaterem (umiejętności wspinaczki, zasuwania po poręczach oraz rzucania świętymi kamieniami) wędrowaliśmy po wszystkich pokojach chałupy i walczyliśmy z przerażającymi widmami. Fajna, kolorowa grafika, urozmaicona rozgrywka, i niewysoki poziom trudności spowodowały, że skończyłem tego Łowcę Duchów z przyjemnością.

Egzorcyzmy odprawimy w tej posiadłości (Atari XL/XE, C64).

Kurcze takim głodny, że nawet mięso zombiaka bym chyba schrupał bez popitki, albo zapił ludzką krwią… Weźcie zadzwońcie po jakiegoś łowcę potworów, żebym tu was chłopaki kochane nie wyrżnął w pień i nie obgryzł do kości… Najlepiej po dwóch łowców, takich jak na przykład w nowości na Komodę zatytułowanej Guns n Ghosts (Psytronik, 2013). Chłopaki nie pierniczą się w tańcu z duchami czy nieumarłymi i naparzają do nich ze strzelb czy innej broni palnej! Wszystko w widoku z boku, z trybem kooperacji, przeładowywaniem broni i naprawdę świetną grywalnością. Dobra to gra, która rozwija skrzydła w przypadku przechodzenia z towarzyszem broni. Na tyle dobra, że swego czasu zakupiłem ładnie wydany oryginał. Polecam!

Spluwy kontra duchy! Dosyć nowa gra kooperacyjna na Commodore 64.

Kolejną parą świetnych pogromców monstrów są bohaterowie Yo! Joe! (Hudson Soft, 1993) bardzo fajnej amigowej platformówki połączonej z bijatyką. Nasza dwójka herosów zasuwa po rożnych nawiedzonych przez zło światach, a w pierwszej planszy nawet po zamku Drakuli! Późniejsze plansze odzwierciedlają wierzenia i przesądy różnych nacji oraz tamtejszy bestiariusz. Kopami z wyskoku, czy prawym prostym posyłają z powrotem do grobu legiony wszelakich nieumarłych. Zombiaki, wampiry, jakieś zmutowane insekty, upiory, wielorękie demony – multum straszydeł tam kroją na plasterki i w pieczyste zamieniają. Ano bitka i rzeźnia ludziska w jednym! Wojaki walczą wszystkim co wpadnie im w ręce – mieczami, koktajlami Mołotowa czy nawet piłą mechaniczną! Gruuuubo! Bossowie, elementy platformowe, dobra grafika i muzyka, kooperacja, a nawet latanie na smoku. To byłby hit nad hity – tylko ma jedną wadę – dla mnie za łatwa ta przygoda była i skończyliśmy ją z kuzynem Gałasem w jedno popołudnie. Polecam sprawdzić!

Kooperacja + masakra nieumarłych piła łańcuchową w Yo! Joe! (Amiga, PC-DOS)

Następną grą, w której wcielimy się w łowców upiornych poczwar i za pomocą najnowocześniejszej broni palnej, a nawet laserowej tępimy te maszkary – jest bardzo dobry Demon’s World (Taoplan/Taito, 1989). W tym wybornym run’n gunie z możliwością kooperacji zwiedzimy miejscówki żywcem wyjęte z japońskiego i amerykańskiego horroru oraz folkloru. Strzelamy do przeciwników wyjętych z klasyki gatunku: filmowych opowieści grozy, książkowych strasznych powieści czy religijnych wierzeń. Duchy jak z Ghostbusters, Jason z Piątku 13-tego, Frankenstein, japońskie czy chińskie smoki i długowłose dziwadła oraz wiele innych paskud przebrzydłych. Japoński tytuł tej gry to Horror Story i niech to będzie główną rekomendacją dla tej wielce grywalnej produkcji!

Kolejne świetne polowanie na duchy i potwory to Demon’s World (Automaty Arcade)

Ooo, a teraz mi się przygoda godna opisania w moim amigowym cyklu o bohaterach przypomniała. Zwalczaj zło jeszcze większym złem, potworność – gorszą potwornością! Co powiecie, żeby wcielić się w cybernetycznego wilkołaka walczącego z wrogą organizacją, w której armii znajdują się gagatki tak przebrzydłe jak różnorakie mutanty czy wielgachne insekty?! Oj, na bogato się tu akcja rozgrywa. Nasz bohater w formie człowieczej używa bezpośrednich środków przymusu w postaci pięści, zaś kiedy zamieni się w wilkołaka strzela sferycznymi pociskami niczym w dobrym run’n gunie. WolfChild (Core Design, 1992) zawitało między innymi na takie platformy jak Amiga, SNES, Megadrive czy Atari ST. Świetna grafika, super muzyka i odgłosy dźwiękowe (skowyt w trakcie przemiany w wilka pamiętam do dziś), szybka akcja i połączenie klimatu science fiction oraz horroru – za to zapamiętałem tą bardzo udaną produkcję. Skończyłem ją nawet dwa razy – na Przyjaciółce i SNES’ie!

Wilkołak + science fiction to zabójcze combo! Wilczę Dziecię rozszarpywało wrogów w przyszłości.

Ha, a jak jesteśmy przy Super Nintendo to trzeba napomknąć o kolejnym demonie, który walczył z piekielnymi legionami. Czyli znowu potwór kontra monstra! Ojojoj, kapitalną grę wam polecę, zajebistą wręcz! Demon’s Crest (Capcom, 1994) to wyborna produkcja action adventure, a w rzeczywistości platformer, połączony z naparzanką i zagadkami od mistrzów gatunku czyli Capcomu urozmaicony umiejętnością szybowania naszego podobnego do gargulca stwora. Kierujemy tutaj znanym z Ghosts’n Goblins wrogiem głównego bohatera – skrzydlatym demonem, który w tej grze już jako heros – zmierzy się z hordami wszelakiego demonicznego ścierwa, smokami, zombiakami, większymi od siebie potwornościami. Z czym zamarzycie! A wszystko oprawione w jedną z najbardziej klimatycznych i pięknych zarazem opraw graficznych oraz udźwiękowione nastrojową i niepokojącą zarazem muzyką. Oj, chyba muszę się wziąć za tego wartego medalu szpila!

Na samym początku starcie z wielkim smokiem, który powstał ze zmarłych. To jedna z najbardziej klimatycznych gier 2D!

Możliwe, że wszyscy starsi rodowodem gracze pamiętają dwójkę herosów, którzy potrafili zamieniać się w najróżniejsze łaki? Że co? Wiecie, w wilkołaki, niedźwiedziołaki, kotołaki, ptakołaki czy nawet demonołaki. Normalnie same maszkarony były cały czas na ekranie, gdyż nasi twardziele walczyli z innymi, wszelakiej maści straszydłami w klasycznej grze z automatów arcade zatytułowanej Altered Beast (Sega, 1988). W tej chodzonej bitce z możliwością współpracy pomiędzy graczami zmierzycie się wręcz z armiami najróżniejszych potworów. Ja nigdy fanem tej gry nie byłem, ale zagrałem kilkanaście razy. Wiem, że niektórym ta sieczka nawet bardzo się podoba! Aha,  i jeszcze wyszedł też remake tej produkcji w 2005 roku na Playstation 2, o tym samym tytule. Z trójwymiarową grafiką i ponoć bardzo brutalną i krwistą rozgrywką. Zresztą zerknijcie na screen poniżej, hehe. Wąpierze by pewnie chłeptały juchę z ekranu telewizora zamiast nocą robić wypady do dyskotek w poszukiwaniu krwi niewinnych. Zasady rozgrywki pozostały zbliżone do oryginału – to w dalszym ciągu piesza bijatyka. Mam tego szpila w szufladzie wśród pincet innych gier i kiedyś sobie poważniej go obadam. Robi przyzwoite wrażenie, a recenzje zbierał średnio – dobre.

Jucha leje się ciurkiem w remaku Altered beast na PS2 oraz Xbox.

Uff, ale się rozgadałem, ale dalej chce mi się żryć! To może zagadam ten głód… Pamiętacie tę seksowną, demoniczną kobitkę Elvirę, o bardzo pełnych i ponętnych kształtach? Ależ za młodu miałem z nią marzenia, ho ho ho ho, normalnie stawiała mnie na baczność ta czarcia czarnula! Gry zatytułowane jej imieniem Elvira – Mistress of the Dark oraz Elvira II – Jaws of Cerberus (1990 i 1992 Horrorsoft) – to jedne z najbardziej uznanych horrorów na 16-bitową Amigę oraz Atari ST. Są to produkcje przygodowe z widokiem z oczu bohatera, gdzie odwiedzimy wiele miejscówek żywcem wyjętym z planu filmowego najlepszych dzieł grozy. Takich o seryjnych zabójcach, wilkołakach, wampirach, szatańskich rytuałach czy pradawnych demonach. Gra otoczona wręcz kultem, do tego przerażająco trudna i ze skomplikowanymi zagadkami. Definicja gry horroru z widoku fpp w ujęciu przygodowym nawet z lekkimi elementami rpg – statystyki postaci, ekwipunek. Do dziś ma wyznawców i nawet doczekała się duchowego następcy zatytułowanego WaxWorks, ale to już bardziej rzemieślniczy wyrób niźli arcydzieło…

Wymyślne i obrzydliwe ekrany zgonu będziecie w Elvirach oglądać bardzo często. Robią wrażenie! (Amiga, Atari ST, PC i C64)

Wróćmy jednak do czegoś bardziej zręcznościowego, ale klawego jak cholera! Znowu zgodnie z zasadą zło zwalczaj złem – tym razem bohaterem rodem z Piątku 13-tego, czyli slashera dla nastolatków wyruszamy demolować demoniczne ścierwo. Rozgniatać głowy zastępom piekielnym, odcinać łby diabelstwom za pomocą tasaka, czy z dwururki strzelać do przekraczających ludzkie wyobrażenia obrzydlistw! Naszego bohatera opętała demoniczna maska, która ma do wyrównania rachunki z samym piekłem (pewnie za gaz lub ogrzewanie…) – stąd cała zawierucha. Splatterhouse (Namco, 1988) to jedyna w swoim rodzaju podróż na granicy szaleństwa, w stylistyce rodem z najbardziej chorych filmów grozy. Nawet miłośnicy gore znajdą tu coś dla siebie – czyli flaki, krew, odcięte kończyny, wnętrzności, śluz, fekalia i robactwo, a wszystko to przyprawione nutą satanizmu… Naprawdę smakowicie! Ta świetna gra akcji połączona z bijatyką wydana została oryginalnie na automaty arcade oraz doczekała się także dwóch kontynuacji na Segę Megadrive oraz remaku na PS3/X360. Ja skończyłem na razie tylko pierwszą cześć i wznowienie przedstawione w pełni trójwymiarowym środowisku. Jedynkę oceniam na medal, zaś nowa wersja to niestety średniak.

Splatterhouse to głównie okrutna jatka pełna gore i flaków, ale także klimatyczna podróż przez gatunek horroru! (Arcade)

Dobra, żem się nagadał. A głodnym dalej jak pies, czy wilk, czy truposz jakiś nienażarty! Repip złazisz z tego gargulca bo bym cię schrupał?! I nie, nie chodzi mi o erotyczne igraszki, tylko mięsa mi trza! O kurczaka wędzonego mi zarzucasz z góry? No dobra. Lubię to! To ja pożrem trochę, a wy teraz pogadajcie…

avatar wojtWojT: Huh, Borsuk tak się tu rozgadał, że zacząłem się rozkładać ze starości – ale nie dziwota jak mu Repip tyle bimbru polał, że chłop wpadł w słowotok i zaczął ze swojego przeżartego grami do cna mózgu wyciągać tytuły jeden za drugim. Patrzę na siebie i se myślę, gdzie ja całe życie spędziłem, że 80% tych tytułów w ogóle nie znam? Czyżby uganianie się za panienkami i przesiadywanie w barach zabrało mi tyle przyjemności z życia???

Z tego co tu Borsuk zapodał to tylko z Yo! Joe! i Wolfchild miałem więcej styczności – ale to zrozumiałe, bo to fajne platformery/slashery. Oczywiście Elviry również nie ominąłem, ale to ze względu na to, że przyciągnęły mnie wtedy jej ponętne bimbały, które były eksponowane wszędzie w growej prasie. Kto nie pamięta jak nabrzmiały dekolt wampirzycy prężył się w Top Secrecie i jak każdy chciał w to zagrać, żeby tylko łypnąć okiem na te owoce niedostępne w tamtym czasie dla młodych? Niestety brak cierpliwości, znajomości języka, a także umiejętności rozwiązywania złożonych zagadek (w tamtych czasach of course) nie pozwolił mi ukończyć tego tytułu – a wiele razy dyskietki z Elvirą lądowały w mojej stacji komodorkowej.

Bohaterski pies ratował swojego pana w trakcie lunatykowania na Amidze, Atari ST, C64 i PC.

Polej no Repipie złoty, coby te żale i smutki utopić w tym twoim trunku życiodajnym, a jak masz tam jeszcze jakie psylocybki na talerzyku to daj na zagrychę – cofnę się w czasie i powspominam sobie w swojej wyobraźni/jaźni jak to drzewiej bywało i jak na moim commodorku grałem sobie w Sleepwalkera (Oceans Software, 1993) i swobodnie pomagałem mojemu panu nie wpakować się w tarapaty. Pies to najlepszy przyjaciel człowieka, no, oprócz kobitki ;-). Fajny to był platformer logiczny w sennych klimatach z ciekawym pomysłem na rozgrywkę. Sterowaliśmy bohaterskim sierściuchem, który usuwał przeszkody z drogi swojego śpiącego, lecz dziarsko maszerującego przed siebie pana. Przełączał przekładnie, uruchamiał zapadnie, windy, przesuwał skrzynki czy nawet robił za wiszący most, aby tylko uratować przed śmiercią swojego opiekuna. We don’t need another hero!

Cholibka (jak to mawiał Hagrid) wygląda na to, że moje obcowanie z grami skończyło się gdzieś tak w okolicach 96-98 roku a potem już tylko sporadyczne szpile w Quake 3 czy inne casualowe gierki (takie coby parę minut pograć). Ale jak tak Mroku zapodał Call of Cthulu to mnie się przypomniało, że jeszcze można odejść od komputera na chwilę i zagrać przy stole z butelką jakiegoś napoju w fajną karciankęCthulhu Realms – w której troszkę klimatów w stylu Hallowen można poczuć. Jakby jednak kogoś dotykanie kart brzydziło, to w tą samą grę może zagrać na Androidzie lub iOS i to nawet w trybie na dwóch playerów (z przerzucaniem telefonu pomiędzy graczami) lub online z kimś losowo wybranym w sieci.

Najpierw zgrałem te karty z kolegą… a potem wsiedliśmy do metra i rżnęliśmy dalej… Wersja iOS też daje radę!

Dobrze, że alkohol Naczelnego Repipa zaczyna już mi się rozpuszczać we krwi, a bigos z grzybkami wypełnia żołądek – zrobiło mi się już przyjemnie, więc osunę się w moim fotelu i posłucham dalej gawędziarza Borsuka i porozważam możliwość zamiany w wampira coby żyć długowiecznie i móc ograć te wszystkie tytuły, które tu wymieniacie. Przynajmniej raz je włączyć i obejrzeć na prawdziwym sprzęcie – dla mnie produkcje z lat 2 000+ będą retro dopiero za 20 lat… A lubię retro, więc pozwolę wam tutaj zanurzyć się w teraźniejszości i oddaję pałeczkę.

Czarny IvoCzarny Ivo: Tak mi jeszcze przyszło do głowy, że Halloween niekoniecznie trzeba przeżywać tak całkiem samemu. Na SNES’a i na SMD bodajże też – wyszła bardzo fajna giera, i to jeszcze w kooperacji – Zombies (LucasArts 1993 – tytuł amerykansky Zombies Ate My Neighbors). Wcielamy się tam w parę nastolatków (ulubione pożywienie slasherowych zwyrodnialców) i próbujemy uratować nasze sąsiedztwo od panoszących się tam potworów. Umarlaki to akurat najmniejsze zagrożenie bo przyjdzie nam walczyć z każdym możliwym potwornym łachudrą. Wilkołaki, wampiry, mumie, goście z piłami mechanicznymi a nawet … BOBASY Olbrzymy!!! Łatwo się domyśleć, że produkcja jest nieco stworzona z przymrużeniem oka, ale do gry z ładniejszą połówką (która zwykle ma słabsze nerwy) czy z pijanym kolegą (bo ciężko znieść trudy życia) w sam raz. Dodam, że produkcja jak to zwykle drzewiej bywało jest trudna i dłuuuga. Jest system kodów, ale nie uwzględnia on zbierania broni, które są bardzo potrzebne na późniejszych etapach więc raczej trzeba na jednej blaszce zasuwać przez cały świat.

Gigantyczne niemowlę atakuje mlekiem! Na SNES’ie i SMD i Wii.

Wróciłbym jeszcze na chwilę do serii o Duchach i Goblinach. Miałem przyjemność/nieprzyjemność grać w wersję na NESa, SNESa i SMD. Udało się ukończyć wszystkie, ale wersja na 8-bitowca Nintendo jest zdecydowanie kiepska. Pozostałe są naprawdę dobre, z naciskiem na recenzowaną tu przeze mnie wersję “Super”, ale NES’owa to pomyłka. Grafika prymitywna, muzyczka z początku ciesząca ucho zaczyna z czasem drążyć dziurę we łbie, a poziom trudności ma taką zaletę w nadchodzących godzinach duchów, że może nam ułatwić podróż na TAMTEN świat.

RetroBorsukBorsuk: O i znowu jakiś czarny, już myślałem, że antyterrorystyczna tu wpadła za rozkopywanie grobów przeze mnie i szukanie ciepłych dzierlatek. Właśnie, nasze zgredy kochane – co wy macie z tymi ksywami? Czarny Ivo, Mroku, jakieś kółko satanistów czy co? ;-) Mroczną mamy redakcję, oj mroczną… A na poważnie muszę się ustosunkować trochę do opinii o Ghosts’n Goblins. Wiadomo, że będzie występować znacząca różnica w oprawie bo to trzy rożne części tej gry z rożnych lat. Od najstarszej i najbardziej hardkorowej czyli Ghosts’n Goblins  wydanej oryginalnie na automaty i wiele innych sprzętów w tym NES’aC64 (dwie wersje zrecenzowane TUTAJ), poprzez Ghouls’n Ghosts  – także automaty oraz między innymi C64, czy właśnie Megadrive, kończąc na Super Ghouls’n Ghosts (1991 Capcom). Ostatnia wyszła pierwotnie na SNES’a później między innymi na PSP czy PS1 w składankach. Wiec nie dziwota, że pod względem oprawy audiowizualnej dzieli te gry przepaść.

Super Ghouls’n Ghosts jest naprawdę super. Graficznie, dźwiękowo i pod względem poziomu trudności. (SNES)

Ja oceniam wersję NES’ową bardzo dobrze, jest ona wierna uwielbianemu przeze mnie oryginałowi zarówno oprawą, jak i stopniem trudności i z tej perspektywy należy ją oceniać. Pierwsza część GnG to dla mnie jedna z najlepszych gier wszechczasów, gdyż zapoczątkowała tą wspaniałą serię – ją najbardziej doceniam i lubię. Spędziłem na niej setki godzin w barakowozach, na C64 w dwóch wersjach oraz na Amidze. Najmniej lubię Ghouls’n Ghosts za najbardziej chory poziom trudności – w przypadku wersji na automaty arcade jest zaprawdę nieuczciwy i raczej nie do skończenia przeze mnie na jednym kredycie. Super GnG jest za to wyborne i ma najlepsze sterowanie z całej klasycznej trylogii (podwójne skoki) – no ale ta gra wyszła przecież na Super Nintendo, więc jej oprawa po prostu miażdży swoich pobratymców. Kto nie zna tej klasyki, lubi mroczne fantasy i jest sado-masochistą to polecam nadrobić!

Maximo: Ghosts to Glory to świetne przeniesienie Ghosts’n Goblins w pełne 3D! Poziom trudności może minimalnie niższy, ale dalej wymagający (PS2).

Skoro jesteśmy przy GnG należy jeszcze wspomnieć o odmłodzonym wcieleniu Króla Artura, wrzuconym w pełen trójwymiar oraz nazwanym dla niepoznaki Maximo: Ghosts To Glory (Capcom, 2001) oraz jego kontynuacji Maximo vs Army of Zin (Capcom, 2003). Obie gry są świetne i obie ukończyłem. Bardziej straszna jest pierwsza cześć, która zachowała stylistykę bliską pierwowzorowi i odpowiednio trudny poziom trudności. Młody Maximo w zbroi lub gatkach biega i skacze po mrocznych nekropoliach, jaskiniach, zamkach i walczy z zombiakami, goblinami, demonami czy innymi znanymi z oryginału wrogami lub wielkimi szefami. Wszystko płynniutkie w 50 klatkach na sekundę i naprawdę trudne! Druga cześć jest także bardzo dobra, bardziej przypomina grę action adventure (proste dialogi, używanie przedmiotów w odpowiednich miejscach), ale jest zdecydowanie łatwiejsza. Tym razem tytułowa Armia Zin czyli antyczne, mechaniczne robotostwory atakują świat, a nasz bohater ze Śmiercią u boku czyli Mrocznym Żniwiarzem, w którego może się przeistoczyć – wyrusza na bohaterską krucjatę. Wszystkim miłośnikom serii oraz trudnych platformerów z dużą ilością walki polecam zaopatrzyć się w te oba zacne tytuły! Na zakończenie dodam, że wspomniany przeze mnie dużo wyżej kapitalny Demon’s Crest także należy do odnogi serii GnG zatytułowanej Gargoyle’s Quest. Wydano tego dwie części na NES’a oraz tą najlepszą, o której napomknąłem wcześniej na SNES’a. Wszystkie polecam, chociaż grałem w nie dosyć krótko.

Kopniakiem w zombiaka, albo nawet spluwą w demona! Alone in The Dark – kamień milowy gier horrorów. (PC, 3DO i inne)

Dobra dosyć o duchach i goblinach przeskoczmy może na komputer PC, gdyż o dwóch wielkich klasykach chciałem napomknąć. Najpierw o grze, która była motorem napędowym zakupu przeze mnie popularnego PieCa, i która pozamiatała mną doszczętnie kiedy pierwszy raz ją ujrzałem u mojego kolegi Grzegorza. Alone in the Dark (Infogrames, 1992) – czyli wydane jeszcze w czasach kiedy siedziałem na mojej faworycie Amidzepokazało mi nową jakość opowiadania historii z dreszczykiem jak i generowania trójwymiarowej grafiki. To pierwsza w pełni trójwymiarowa gra z gatunku survival horroru i chociaż teraz ciosy karate wykonywane przez Edwarda Carnby’ego (lub Emily Hartwood w zależności od wyboru postaci) w trakcie walki ze straszydłami mogą śmieszyć – wtedy naprawdę nie było nam do śmiechu. Klimat był tu tak gruby, że można go było kroić nożem, towarzyszyła temu atmosfera wielkiej tajemnicy, skakało się ze strachu i nawet zagadki rozwiązywało! Fabuła opierała się na twórczości Poe’a i Lovecrafta i trzymała bardzo wysoki poziom. Jedna z najważniejszych gier w historii gatunku, gdyby nie ona nie byłoby późniejszych Residentów. Mnie potargała na strzępy i pozostawiła w głębokim szoku, że właśnie w tak nowatorski sposób można poprowadzić rozgrywkę w grze video. Niby gra przygodowa, a jednak gra akcji jednocześnie. To było wtedy bardzo świeże, pomysłowe i straszne zarazem – po prostu arcydzieło.

Remake Samotnego w Ciemności – Nowy Koszmar to bardzo dobra produkcja.

Doczekała się dwóch kontynuacji wydanych w 1993 i 1994 roku, które już tak bardzo mnie nie wciągnęły, ale zebrały także dobre recenzje. Oprócz komputerów PC sequele wydawano także na konsole. Serię tą udanie reaktywowano poprzez Alone in the Dark: New Nightmare (Infogrames, 2001) zarówno na PC (i tutaj ją skończyłem) jak i na PSX, PS2 czy Dreamcasta. Gra posiadała piękniejszą, dopasowaną do ówczesnych standardów oprawę graficzną, dobrą fabułę i ponownie mroczny zakorzeniony w historiach o Cthulhu klimat. Zdecydowanie lepiej niż w pierwowzorze rozwiązano w niej walkę, oczywiście zagadki powodowały u grającego wysiłek umysłowy, zaś ciemności oświetlała nam bardzo sprytnie zaimplementowana latarka. Reaktywowano także dwójkę bohaterów znanych z pierwszej części. Nie była to może liga Silent Hilla, ale warto było zagrać.

Ucieczka przed minotaurem w Ecstatica. Wilkołaki też były! (PC)

Drugim tytułem rzadziej dzisiaj wspominanym przez graczy jest łącząca klimat średniowiecza i horroru (co jest dosyć rzadkim zabiegiem w grach) Ecstatica (Psygnosis, 1994), w którą zagrywałem się ponownie na PC. Jest to gra mocno wzorowana na Samotnym w Ciemności i prezentuje bardzo podobną rozgrywkę, oczywiście w innych realiach – z tym, że zamiast wielokątów, grafika tutaj oparta jest na kulach i walcach. Dzisiaj na graczach robi to zapewne śmieszne wrażenie, ale wówczas zadziałało. Włóczymy się naszym rycerzem po wymordowanej i przeklętej wiosce, gdzie jesteśmy prześladowani przez wilkołaka, minotaury, sukkuby oraz oczywiście pomniejsze paskudy, które tępimy głównie mieczem. Wieki temu w to grałem, bo chwilę po premierze, więc dokładnie wam nie opowiem historii jaka miała tu miejsce, ale tytuł wart był zarywania nocek i potrafił przestraszyć. Szczególnie wilkołak!

Mroczne fantasy, zawzięte bestie i piękne widoczki – Ecstatica II (PC).

Gra doczekała się świetnej kontynuacji Ecstatica II (Psygnosis, 1997), z grafiką podciągniętą do SVGA, z klimatem tym razem bardziej zbliżonym do mrocznego fantasy, z ulepszoną walką i znacznie powiększonym obszarem gry. Bestiariusz został poszerzony o stwory rodem właśnie z klasycznego fantasy czyli wielkie trolle czy małe gobliny, a nawet czarnoksiężników, Kto wie, może później w grze pojawiają się znowu wilkołaki? Pomimo, że tytuł ten niesamowicie mi się podobał nigdy go nie ukończyłem. Kurcze chętnie bym sobie odświeżył tę wyborną grę – czy na dzisiejszych Pecetach da się ją jakoś odpalić? Jeżeli ktoś wie niech wspomni o tym w komentarzach. Z gier podobnych do powyższych tytułów i osadzonych w stylistyce survival horroru  pamiętam jeszcze trylogię opartą na ówczesnym horrorowym niskobudżetowym megahicie filmowym – czyli Blair Witch Project. Szczególnie pierwsza cześć serii czyli Rustin Parr (Terminal Reality, 2000) miała świetny klimat, była bardzo mroczna i dobrze straszyła. Tą ukończyłem, następnych dwóch części już niestety nie. Cała rozgrywka w nich była zbliżona do dwóch gier opisywanych przeze mnie powyżej, z naciskiem na wątki paranormalne oraz okultystyczne. Wymiana uprzejmości ze straszydłami następowała tutaj za pomocą broni palnej.

Survival horror w uniwersum Blair Witch? Dobry shit! Pierwsza część – Rustin Parr (PC).

O RetroBorsuk 229 artykułów
Zastępca Naczelnego, czyli prawie Nacz.Os. (właściciel Nory). Ulubione gatunki: wszystkie dobre gry! Z naciskiem na: akcja-przygoda, platformery, rpg, shmupy, run’n gun, salonówki. Posiadane platformy: Atari 800xl, C64, Amiga CD32, SNES, SMD, Jaguar, PSX, PS2, PS3, PS4, PSP, XboX, X360, WiiU, GC, DC, GBA, Game Gear.