Recenzja | Grandia (Sega Saturn, PSX, PC, Switch)

Gatunkiem gier, które zawładnęły moją wyobraźnią na PSX-ie, były jRPGi. Magiczne światy, sporo humoru, “oryginalna” fabuła o ratowaniu świata, kolorowe kamyczki w tle, wielcy bossowie. Wszystko to miało niezapomniany klimat i do dziś z łezką w oku wspominam niektóre tytuły. Wiadomo, idealizacja przeszłości też robi swoje i z pewnością sporą część produkcji zapamiętałam jako dużo lepsze, niż były w rzeczywistości. Zatem teraz na tapet wzięłam grę na omawianą platformę, z którą skonfrontowałam się dopiero jako dorosły gracz – Grandię. Moja recenzja tytułu, który ukazał się w 1999 roku na PSX-ie będzie zatem pozbawiona tegoż sentymentu, co nie znaczy, że odbije się negatywnie na ocenie końcowej. Dobra, koniec przedłużania, przechodzimy do rzeczy.


GRANDIA

グランディア

GAME ARTS – SATURN (1997) / PLAYSTATION (1999)

SWITCH i PC – W KOLEKCJI HD (2019) 

jRPG

Głównym bohaterem naszej opowieści jest nastoletni imiennik pewnego znanego piosenkarza, Justin. Uosabia w sobie wszelkie cechy lekkomyślnego młodzieńca pojawiającego się w japońskich RPG-ach, może z wyjątkiem braku posiadania nadnaturalnej krzepy (choć też ma w walce niezłe pierdzielnięcie!). Zamiast wymyślnej fryzury ma na głowie dziwne ustrojstwo, co też wpisuje się w kanon, te gogle mocno kojarzą się z bohaterami Digimonów, którzy przewodzili grupie. Jak się dowiadujemy zaraz na początku gry, Justin mieszka w miejscowości portowej Perm razem ze swoją rodzicielką, jednak dotychczasowe życie go nie satysfakcjonuje. Pragnie podróżować i uczestniczyć w przygodach (czyżby za dużo nauczania zdalnego?), poszukiwać skarbów. Stanowi to źródło niepokoju dla wspomnianej matki, gdyż jej małżonek zaginął właśnie w taki sposób (wyszedł po mleko i fajki podróżować i nie wrócił). Ambitny plan chłopaka wspiera jego wierna przyjaciółka Sue, której z kolei towarzyszy sympatyczny zwierzaczek Puffy, przywodzący na myśl Quickiego z Tales of Eternia. Żeby była jasność, na tym etapie pragnienia Justina wyglądają jak mrzonka, gdyż realizacja jego życiowego powołania odbywa się poprzez grzebanie mieszkańcom w ich składzikach, co nie spotyka się z życzliwym przyjęciem. Również okoliczni specjaliści od przygód traktują Justina i jego towarzyszkę z politowaniem.

Bohaterowie wbili do krowy na kwadrat

Czymże byłby RPG bez drogocennych kamieni, mających ogromny wpływ na losy świata? Uwierzcie mi, że niczym. Podobnie i w Grandii tego typu świecidełka odgrywają niebagatelną rolę. Gdy Justin odwiedził świątynię zbudowaną przez prastarą cywilizację, otrzymał komunikat od tajemniczej postaci. Dowiedział się od niej ważnych informacji odnośnie do kamienia, jaki przeznaczył dla niego ojciec, a także uświadomiono mu, że musi wyruszyć w podróż do miasta Alent, gdzie znajdzie odpowiedź na swoje pytania oraz wiele więcej. Chłopak, już odpowiednio nakręcony, postanawia faktycznie podnieść rękawicę, pakuje zatem torby i zbiera się do wspomnianej miejscowości. Nie jest jednak świadomy tego, że tym samym wplątuje się w nieco grubszą intrygę, związaną z wyżej postawionymi ludźmi, co podnosi poziom niebezpieczeństwa całego przedsięwzięcia.

Padło nieco informacji o Justinie, ale dobrze by było, gdybyście poznali również pozostałych ważnych bohaterów. Wspomniana Sue jest sierotą, wychowuje ją jej ciotka, niemniej najchętniej spędza czas u boku protagonisty. Ze względu na to, że jest młodsza, często będzie próbowała udowodnić, że nie jest dziecinna, co będzie obiektem wielu gagów. Z czasem do pary głównych bohaterów dołączy Feena, Ikaryjka. Jest to osoba dość popularna ze względu na związanie kariery z poszukiwaniem przygód (należy nawet do jakiegoś super ugrupowania, które się tym zawodowo zajmuje), co powoduje, że początkowo dość protekcjonalnie odnosi się do Justina i Sue. Dopiero po pewnym ważnym wydarzeniu jej charakter nieco zelży, jednak nadal nie będzie stawiać się na równi z młodymi poszukiwaczami, raczej będzie pełnić funkcję opiekuńczą względem nich. Ciekawą postacią jest również jej siostrzyczka, Leen. Poznajemy ją już w pierwszej scenie gry, ale dopiero z czasem odkyrwamy jej historię. Kobieta jest porucznikiem. Taka kariera związana jest z odkryciem specjalnych skrzydeł Ikarian. Ni mniej, ni więcej oznacza to, że ma siłę zmiany sytuacji swojego ludu. Dlatego też dołącza do grupy Garlyre Forces. Równocześnie stara się odgrywać rolę dobrej policjantki, chronić bezbronnych, a nie terroryzować innych. Bardzo sympatyczną postacią, nieco podobną z charakteru do Justina, jest Rapp. Poznajemy go po uratowaniu jego wioski. Oczywiście, jak na nastolatka z jRPG-a przystało, początkowo zgrywa zdystansowanego cynika, dopiero z czasem daje się poznać z nieco lepszej strony. Z kolei jeśli chodzi o dziwne mieszanki ludzi, zwierząt i innych stworów, funkcję tę spełnia pseudokrólik Guido.

Mapka naszego głównego miasta

W każdej chwili podczas gry możemy przywołać podręczne menu. Na szczęście nie jest ono mocno skomplikowane, co wcale nie stanowi normy w tym gatunku gier. Mamy okienka z posiadanymi przedmiotami (dla każdej postaci osobne, co ma swoje zalety, ale też niewątpliwie wady), ekwipunek, czary oraz style walki wręcz. Wraz z kolejnymi poziomami doświadczenia, które zdobywać będą nasi milusińscy, dochodzić będą coraz to nowe zdolności i bajery. Ogólnie wszystko jest bardzo intuicyjne, tylko z czasem odkryjemy, że nasze postaci mają nieco za mało miejsc w kieszeni i plecaczkach. Warto pochwalić też mapy lokacji, na których zaznaczeni są przechodnie, z którymi możemy pokonwersować o wszystkim i o niczym, czasem istotni dla fabuły, często stanowiący ozdobnik. Przy okazji warto też wspomnieć inną, tym razem konkretną wadę. Wiele gier z gatunku korzysta z save pointów, jednak tu ma się wrażenie, że jest ich za mało lub są poustawiane w nieodpowiednich miejscach. Często, zadowolona ze swoich postępów, chciałam jak najszybciej zapisać stan gry i pewnie musiałabym spędzać z nią więcej czasu, gdyby nie opcja szybkiego save’a na emulatorze, na którym to odpalałam. Wersja na Szaraku mogłaby jeszcze przyspieszyć proces siwienia.

Skoro mowa o niebezpieczeństwie, należy kilka zdań poświęcić walce. Od razu zaznaczę, że to jedna ze staro-szkolnych gier, gdzie grind odgrywa istotną rolę. Im więcej walk stoczymy i zbierzemy doświadczenia, tym łatwiej i szybciej będziemy spuszczać oklep adwersarzom. Standardowo na niemilców trafiamy poza granicami miasta, w ważnych momentach fabularnych i dungeonach. Co ważne, możemy niektórych przeciwników minąć, jeżeli nas nie zauważą. Doradzam jednak odbywanie walk, gdyż mimo pewnej monotonii, jaka się wkradnie, pozwoli na możliwie bezbolesne odkrywanie dalszych meandrów fabularnych – a jest co odkrywać! Walki toczymy turowo, możemy zdecydować, czy atakujemy, bronimy się, korzystamy z czarów albo innych w tym momencie posiadanych bajerów. Nie są to jednak zwykłe tury, na zasadzie “raz Ty, raz ja”, ale coś na wzór znany z Finali – u dołu ekranu widzimy pasek, na którym nasze postaci i przeciwnicy się “ładują”, kto zrobi to szybciej, ten wykonuje ruch. Razem z kolejnymi punktami doświadczenia levelujemy i poznajemy coraz to nowe skille i rozwijamy umiejętności magiczne. Żeby mieć dobry balans w drużynie, korzystać będziemy z postaci mocnych w zwarciu i typowo wspierających. Idealnym przykładem tej drugiej postaci jest choćby Sue, która ma moc, by uzdrawiać kompanów lub usypiać przeciwników. Jak już padło, tytuł jest mocno humorystyczny, więc nikogo nie dziwi, że po użyciu komendy uzdrawiającej dziewczyna i jej zwierzak zakładają na ręce pompony i zaczynają tańczyć niczym cheerleaderki.

Statystyki postaci

No dobrze, to był mechanizm walki przedstawiony w dużym uproszczeniu i skrócie. A z kim będziemy się mierzyć? Oprócz bossów ważnych dla rozwoju historii przyjdzie nam toczyć pojedynki z wszelkiej maści pająkami (nie dość, że walczę z nimi na co dzień, to jeszcze w grze, ech :p), żabami, nietoperzami, oczywiście wszystkie te kreatury są podobnego rozmiaru co nasi bohaterowie oraz posiadają jakieś niecodzienne elementy, jak kolorystyka, z jaką się nie stykami u tych zwierząt w przyrodzie. Niektórzy nasi przeciwnicy, celowo lub nie, dość śmiesznie się nazywają. Teoretycznie wszystko się zgadza, bo przecież jak inaczej nazwać płonącego psa, niż Hot Dog? Uśmiech wzbudziła we mnie także szalona żaba (niestety, nie Crazy Frog, ale Mad Frog) oraz tańcząca Meduza. Warto wspomnieć też o Cactus Manie. Gość ma idealną prezencję, by być bossem w kolejnym Mega Manie, natomiast tutaj wydaje się być sympatyczniejszą wersją Cactuara znanego z serii Final Fantasy, na dodatek posiada gitarę. Jeśli chodzi o same walki i upierdliwość, jakoś nigdy nie lubiłam trafiać na wszelkiej maści ptaki. Te potyczki zawsze mnie deprymowały, miałam wrażenie, że jakoś ciężej je ubić niż pozostałe bestie ze świata Grandii.

W ferworze walki

Choć grafika nie jest najistotniejsza w grze, gdzie przez przeszło 70 godzin zajmujesz się grindowaniem postaci i rozruszaniem fabuły, trzeba zauważyć, że wzbudza ambiwalentne odczucia. Z jednej strony wiele domostw, budynków czy elementów mapy wali na kilometr swoją kanciastością, miejscami nawet brzydotą, z drugiej zaś zdecydowanie na plus wypadają wszelkie dialogi, kiedy nasze postaci przez swój wyraz twarzy potęgują autentyczność dialogów. Widać, kiedy nasz Justin jest podekscytowany, kiedy zawstydzony, ale też gdy czeka na kolejną przygodę. Twórcy naprawdę się przyłożyli do swojej pracy. Dlatego też, jako osoba o niewielkich potrzebach estetycznych, oceniam mimo wszystko grafikę pozytywnie. Za to już duże brawa należą się udźwiękowieniu. Muzyka jest przyjemna, choć nie wyhaczyłam dla siebie żadnego hitu, za to tytuł oferuje coś, czego nie posiadało wiele tak długich gier na PSX-a – czytane dialogi. Co prawda nie wszystkie, jedynie te uznane za istotne, ale zawsze to fajne urozmaicenie, gdy nie tylko możemy popatrzeć na grymasy bohaterów, ale też ich usłyszeć. Osobna kwestia to teksty naszych postaci podczas walk i po stoczonych pojedynkach. Co prawda kwestii jest kilka i się powtarzają, ale i tak przyjemnie się ich słucha. Do moich faworytów należy komentarz Sue na temat czaru ognia (“Yoew, it’s hot!“), tekst Justina po użyciu Lotus Cut (“Burn, baby, burn!”) oraz Feeny po ciosie Paralyze Whip (“Now I’m really angry!“). Co ważne, wszelkie te powiedzonka idealnie oddają osobowość postaci, bo już taka Liete, najwyższa kapłanka, będzie każdą wypowiedź celebrować niemal sakralnie.

Grandia jest tym, co w jRPG-ach lubimy najbardziej. Mnóstwo walk i grindu, ratowanie świata, śmieszne postaci, miliard statystyk, itemków i przygód. Przejście całości zajmie nam sporo czasu (w końcu “grand” w tytule :p), ale poza toczeniem nadliczbowej ilości potyczek w celu samodoskonalenia, nie będziemy się nudzić. Historia nie jest mocno oryginalna, ale i tak wciągająca, cały czas kibicujemy naszym bohaterom, po drodze napotykając sporo zwrotów akcji. Jeśli macie w zapasie sporo wolnego czasu (szczerze Wam zazdroszczę!), koniecznie po nią sięgnijcie, nie powinniście żałować. Na PSX-ie można było zagrać w wiele genialnych przedstawicieli gatunku i choć nie umieściłabym Grandii w pierwszej trójce to i tak uważam, że zasługuje na zieleń. Warto się z nią zapoznać i zostać na dłużej.

Retrometr

Screenshoty zapożyczone są z mobygames.com
O Prezesowa 68 artykułów
Nowa na pokładzie, gotowa do pracy! Ulubione gatunki gier: jRPG-i, wszelkie Simsy, sportowe, platformówki, "GTA podobne" oraz tytuły poruszające problematykę moralną. Posiadane platformy: NES (no dobra, Pegasus), PSX, PS2, PSP, PC, od niedawna także PS3, przy czym najukochańszą jest ta pierwsza. Raczej casual niż hardcore, niemniej potrafiąca docenić tytuły kopiące w rzyć.