Recenzja | Mike Tyson’s Punch Out!!

Dawno temu, jak byłem jeszcze małym szkrabem, Mike’a Tysona znałem przede wszystkim z jego zamiłowania do uszek bez barszczu. Dopiero z biegiem czasu dowiedziałem się, że lata wcześniej uchodził na ringu za “Bestię”.Na jego talencie poznał się pan Minoru Arakawa – prezes amerykańskiego oddziału Nintendo. Podczas jednej z gal, gdy Michał wymiatał na ringu, Japończyk był tak zafascynowany jego siłą i umiejętnościami, że postanowił umieścić go w swojej grze (podobno za symboliczne 50.000$). Jego twarz miała przyciągnąć do tytułu tłumy. Znanego z salonów Mr. Dream’a zastąpił czarnoskóry twardziel z krwi i kości. Kartridż z jego wizerunkiem zagościł na domowych konsolach.

Wystarczy jednak o Mike’u i jego karierze. Punch Out!! to kawał zarąbistej pięściarskiej przygody. Wcielamy się tu w rolę niedoświadczonego Little Maca ćwiczącego pod bacznym okiem byłego mistrza Doc’a Louisa. Toczymy walki z kolejnymi, coraz silniejszymi przeciwnikami, co jakiś czas zdobywając zaszczytne tytuły, by w końcu sięgnąć po najwyższe laury – złoty pas federacji!

Na pierwszy rzut oka gierka może wydawać się prymitywna. Takie tam ecie pecie – jeden pięściarz do prowadzenia, żadnego innego do wyboru, brak możliwości walki we dwóch i zaledwie parę ciosów na krzyż. BŁĄD! Przyznać muszę, że pierwsze starcia podtrzymują w człowieku te zwodnicze podejrzenia, ale później coraz bardziej angażujemy się w rozgryzanie słabości przeciwnika odkrywając cały szereg możliwości.

Pierwszy na naszej drodze stanie Glass Joe. Nie jest to o tyle przeciwnik co… worek treningowy w przebraniu, który zawsze marzył o zostaniu człowiekiem. Nie stawia on niemalże żadnego oporu i jeśli prześledzić statystyki jego kariery konsekwentnie utrzymuje ten poziom od początku. Nauczymy się tu że lewy przycisk bije lewą ręką, a prawy prawą. Ponadto za pomocą krzyżaka uchylimy się w wybraną ze stron lub zablokujemy cios. Szklany Janek z chęcią przyjmie wszelkie szlagi na twarz i wepniemy się kolejny szczebel na drabinie kariery. Następni przeciwnicy zaczną stawiać jako taki opór, dzięki czemu zaczniemy powoli wgryzać się w niuanse bokserskiej sztuki. Zauważymy, że każdy z pięściarzy ma jakieś swoje tiki np. przed zadaniem uderzenia spazmatycznie rusza brwiami, rusza głową, czy ostentacyjnie błyszczy mu się klejnot w turbanie. Jest to dobry moment by się uchylić lub zagrać nieco bardziej ofensywnie i błyskawicznie zadać kontrujący cios. Zdobędziemy wtedy gwiazdkę. Hmm, no ale czym jest gwiazdka? To astralne ciało daje nam możliwość wykonania potężnego haka, który jeśli nie powali przeciwnika od razu na deski, to zabierze mu sporą część wytrzymałości.

Lecz i na tym nie koniec, bo im dalej w ring tym więcej pięści. Zdaje się nam, że po pierwszych zdobytych pomniejszych honorach, w świecie wielkiego sportu, już całkiem nieźle wszystko ogarniamy. Guzik! Dopiero na ostatniej prostej, do prawdziwej sławy, odkryjemy meandry zawodowego boksu. Okazuje się, że zdobywanie gwiazdki uderzając w najbardziej oczywistym momencie to za mało. Trzeba wyczaić przeciwnika i uderzać w różnych, mniej jasnych momentach, by ją zdobyć. Są ułamki sekund animacji, gdy przeciwnik jest odsłonięty i jeden celny cios może ich od razu zwalić z nóg kończąc spotkanie nokautem. Zwykle wygrywa się (jak i z resztą przegrywa) przez TKO, gdy po masażu twarzy trzy razy przywita się glebę lub ewentualnie na punkty. Sami rywale to prawdziwe kolosy, których masa samej łapy wskaże więcej na szalach wagi niż całe nasze ciało jeszcze przed porannym kupsztalem. Prawdziwi zawodowcy mają swoje ciosy specjalne, które w najlepszym przypadku tylko mocno nas poturbują, w najgorszym wyślą nas w ornitologiczno – gwiezdny sen.

Między kolejnymi rundami technicznie, ale przede wszystkim duchowo będzie nas wspierał Doc Louis. Jego porady są zwykle nic nie warte, bo albo całkiem bez sensu, zbyt ogólnikowe i czasem tylko jak już sami odkryjemy taktykę może nam się zdawać, że może to “doktorek” miał właśnie na myśli. Oprócz tego zagrzewać do walki może gniew wywołany drwiącymi komentarzami naszych rywali. Są to krótkie zdania, które mają charakter humorystyczny. Dla przykładu niejaki Rosjanin “Soda” Popinsky mówi nam “Piję żeby być przygotowanym, a tej nocy jest BARDZO przygotowany” i ma na myśli napoje więcej niż gazowane.

Co się tyczy kwestii audio – wizualnej to niestety bieda. Jest wystarczająca, ale nic poza tym. Trzeba pamiętać, że to jedna z wczesnych produkcji na NESa i nie należy się spodziewać specjalnych wodotrysków. Oglądamy cały czas ten sam ring z tą samą publicznością, a podczas każdego spotkania sekunduje nam poczciwy Mario (więc nawet nie było kasy na nowego aktora;-). Kolorów jest kilka na krzyż, a i to jest chyba maksimum jakie programiści potrafili wyciągnąć na ówczesny dzień. Szczególnie widać to gdy sędzia wchodzi na ring i spodnie Little Maca zmieniają barwę z zielonych na białą (pod kolor ubrania liczącego) co by nie wybuchł procesor graficzny. Nie jest to jakieś odrzucające, bo z resztą chyba nie spodziewamy się pięknych krajobrazów i głębi kolorów włączając 8bitową grę, ale początek lat 90tych pokazał co można było wyciągnąć z wysłużonego NESa. Z dźwiękiem jest podobnie – ot powtarzająca się nuta inna dla walki, a inna dla przerywników. Przyjmowanie ciosów również oddane jest w bardzo symboliczny sposób, podobny jak w Urban Champion.

Ogólnie wszystko sprowadza się do tego, że Punch Out to kawał świetnej gry. Chodziła ona za mną od dłuższego czasu, ale jakoś spróbowałem jej w zeszłym roku i mnie zachwyciła. Z początku jest bardzo przystępna i łatwo się w nią wciągnąć, bo rozgryzani i co ważniejsze OBALANIE kolejnych przeciwników daje masę satysfakcji. Czasem sytuacja wydaje się beznadziejna, ale wierzcie mi, że na każdego jest jakiś sposób i tylko trzeba bacznie obserwować zachowanie rywala i eksperymentować z zadawaniem ciosów. Po każdym zdobyciu pośledniej nagrody dostajemy hasło co by nie zaczynać kariery za każdym razem od początku. Jednak najtrudniejsza jest ostatnia prosta i tutaj żaden password nam nie pomoże, a tylko oko tygrysa i bardzo szybkie kciuki. Poważnie BARDZO szybkie. Prawdę powiedziawszy to ta gra jako pierwsza w mojej karierze gracza uzmysłowiła mi, że “input lag” to nie jest wymysł kluseczkowatych siusiumajtków, którzy tak sobie tłumaczą niepowodzenia w świecie gier, ale realne zjawisko. Nie mam pojęcia czy ukończenie tej gry na telewizorze LCD jest w ogóle możliwe. Przez 3-4 wieczory wspomniany przeze mnie Soda Popinsky dawał nam do wiwatu i udało nam się go chyba tyko raz pokonać na farcie. Po podłączeniu gry do starego dobrego, i w zasadzie jedynego słusznego CRTka, rosyjski kamrat zmienił się z niepokonanej bariery w szmatę do bicia. Dosłownie! Z kolegą prześcigaliśmy się w czasie, który go najszybciej położył (nie chce skłamać ale chyba rekord to coś trochę powyżej jednej minuty w grze). W ogóle Punch Out to dobra gra, aby do niej wracać co jakiś czas i szlifować swoje umiejętności żyłując coraz lepsze wyniki. Grafika nie najlepsza, ale utrzymana w bardzo fajnym, lekkim, pogodnym klimacie. Wszystkim bardzo gorąco polecam.

Retrometr

Ciekawostka

Mówiłem, że mimo że Punch Out to prosta gierka to kryje w sobie wiele tajemnic. Jedną z nich odkryto dopiero w zeszłym (2016) roku. Otóż okazało się, że na publiczności podczas walk zasiada pewien wąsaty gość – zapewne stary mistrz sztuki bokserskiej, który podczas niektórych walk daje nam znak kiedy uderzyć. Gdy kiwnie głową możemy bić na ślepo – byle mocno, a nasz przeciwnik pożałuje dnia, kiedy się urodził.

O Czarny Ivo 41 artykułów
Redaktor. Ulubione gatunki: platformówki, przygodówki (akcji), hack n’ slash, mordobicia i wszystko co dobre, czyli nie sportówki. Posiadane platformy: Pegasus, NES, SNES, Nintendo 64, GameCube, Switch, Sega Mega Drive, PSX, PS2, PS3, PS4, 3DS i Amiga 500.