Recenzja | Sid Meier’s Pirates! (PSP, PC, Xbox)

Patrząc stereotypowo, większość małych dziewczynek fascynuje się księżniczkami. Utożsamiają się z nimi, noszą ultra różowe wdzianka i generalnie jara je temat na tyle, na ile coś może zainteresować kilkulatkę. Wśród chłopców jest zwykle moda na te typowo “męskie” zawody oraz jak największą liczbę przygód (tu z kolei nie mówię o współczesnych stereotypach…). Stąd też ogromna zajawka chłopców, a później mężczyzn na tematykę piracką. Nie mam tu jednak na myśli nielegalnego ściągania plików z sieci, na co zresztą moda również panuje, ale na wejście w spodnie korsarza, popijanie rumu i szabrowanie innych statków. Ogromnym sukcesem kasowym okazała się seria Piratów z Karaibów, nie tak dawno w giereczkowie na rynku pojawił się Sea of thieves i nieco wcześniej przygody asasyna w tym klimacie – Black Flag, przez wielu uważane za jedną z lepszych części. Tymczasem cofnę się nieco w czasie i przypomnę moje ulubione dzieło Sida Meiera, czyli Pirates! 

trailer wersji z PSP, ruszamy na przygodę!

Pierwotnie gra została wydana w 1987 roku i zagościła na popularnych wówczas sprzętach – choćby Pececie, Commodore, Atari, Amidze i NESie. Ja jednak zajmę się wersją odświeżoną, a może raczej zrobioną na nowo (zbyt wiele różnic, by mówić o remasterze), czyli grą o tym samym tytule, która ukazała się na rynku w 2004 roku, zaś dzięki sporemu sukcesowi i popularności z roku na rok także na innych konsolach. Dla jasności dodam, że grałam kiedyś w wersję pecetową, zaś recenzuję tę na PSP, gdyż najlepiej ją znam, stąd niektóre doświadczenia mogą się nieco różnić od tych z innych konsol. W każdym razie, cel mamy ten sam. Wcielamy się w domorosłego pirata, który pragnie plądrować, bogacić się, prowadzić wojny i zdobywać kobiety. Nie robi tego jednak dlatego, że jest zły i chciwy, o nie! Po prostu chłopak jest straumatyzowany, ponieważ pacholęciem będąc doświadczył rodzinnej windykacji, która skutkowała rozsianiem familii po różnych daleko położonych więzieniach. Co do naszej postaci, jedyną opcją customizacji jest nadanie imienia jegomościowi oraz ewentualne wybranie kraju, z którym będzie się początkowo utożsamiał, gdyż dalsze relacje będą odbiciem działalności naszego bohatera.

To, co już na początku warto zaakcentować i co według mnie jest bardzo fajne, to długość gry, która zależy wyłącznie od nas. Rozgrywka nie skończy się, gdy ogarniemy całą linię fabularną bądź zgromadzimy odpowiednią ilość złota. Kiedy powiemy sobie dość, najzwyczajniej w świecie przechodzimy na emeryturę, a że w XVI wieku nie było ZUSu, jest ona całkiem godziwa. Sama rozgrywka też nas do niczego nie zmusza. Pływamy, handlujemy towarem, napadamy statki, wyrywamy córki notabli, pniemy się w hierarchii największych piratów ever. Do tego odszukujemy ukryte skarby i zaginionych członków naszej rodziny, przetrzymywanych zwykle w małych chatkach na jakiś zadupiach.

Wynajmę pokój, w centrum miasta Azteków

Sposób gry zależy od nas. Możemy walczyć z konkretnym krajem i narazić się na wielkie wojny, możemy też lawirować między krajami i przymilać się raz jednym, raz drugim. Zasadniczo gameplay dzieli się na dwie główne sekcje: tę na morzu i na lądzie. Na morzu możemy pływać, atakować inne statki, równocześnie sprawdzać zapasy i zadowolenie naszej ekipy oraz czytać mapę, ewentualnie ścigać piratów, zaś rozgrywki kuluarowe mają miejsce w portach. Jeśli tam dotrzemy mamy całkiem sporo opcji. Możemy porozmawiać z gubernatorem, który oceni nasze działania (o, zatopiłeś statek wrogów, ekstra! Masz tu moją córę, bierz ją w tango!/zatopiłeś nasz statek, nie chcę cię widzieć!) i w dobrych układach umożliwi wżenienie się w ród. Upraszczam oczywiście sprawę, bo między pierwszym tańcem, prezencikiem a małżeństwem trochę czasu minie. Rzecz jasna, prócz mariażu nasz pirat także otrzymuje awanse. Niby niewiele, ale zmienia wdzianko i tytułowany jest dużo lepiej niż do tej pory. Następne ważne miejsce to knajpa. Typowe miejsce chlania, handlowania i plotek. Możemy tam znaleźć ekipę piracką, chętną do pomocy za odpowiedni podział zysków, kupca, który niczym specjalista od telezakupów mango będzie nam wciskał mniej lub bardziej przydatny chłam (czasem trafiały się nawet mapy z namiarami na skarby, rodzinę lub złych piratów) oraz karczmarz/karczmarka, czyli człowiek, który wie wszystko. Czasem może nam się udać stoczyć pojedynek, gdy właściciel nam doniesie, że na miejscu znajduje się ktoś jeszcze gorszy od nas. Następnie klasyka gatunku, czyli handel dobrami, które udało nam się zabrać, ewentualnie uzupełnienie zapasów. Do tego jeszcze tuningowanie naszych statków – naprawa i dodanie bajerów, sprzedaż nadprogramowych łajb, a także wypuszczenie w świat naszej ekipy, po wcześniejszym podziale fantów.

Padło wcześniej o kilku interakcjach, takich jak podryw, zdobywanie statków i ubijanie wrogów w karczmach, więc teraz trzeba coś powiedzieć o mechanice. Na każde z tych działań składają się pewne mini gierki. Jak już pisałam, wyrywanie córek ważnych osobistości wiąże się z chodzeniem z nimi na dworskie dyskoteki. Tam też musimy w odpowiednim momencie wciskać odpowiedni przycisk. Im lepsze są nasze relacje, czyli im bliżej żeniaczki, tym szybciej trzeba ogarniać nasze pląsy. O ile w wersji na PC czasem dawały nam popalić, bo minimalne spóźnienie niosło niezadowolenie partnerki, tak na PSP poziom był dobrze zbalansowany i nasze pomyłki wynikały wyłącznie z błędów własnych. W ogóle wersja na kieszonsolkę wydawała się dużo prostsza, gdyż pojedynki, czy to te na statku, czy w karczmie, były banalne, a polegały w sumie na tym, by iść w zaparte. Po kolei. Kiedy potraktujemy wrogi statek kulami armatnimi i zbliżymy się na odpowiednią odległość, może dojść do pojedynku między naszym korsarzem a wrogim. Tutaj mamy klasyczne 1 vs 1, gdzie musimy uderzać szablą przeciwnika i unikać jego ataków. Z reguły walki są co najmniej dwuetapowe, gdyż jak w NES-owym Urban Champion uderzony przeciwnik wylatuje nieco poza kadr i przenosimy się na następną część statku. Tam albo on nas przerzuci z powrotem, albo my załatwimy go, czemu towarzyszyć będzie jedna z kilku zabawnych animacji. Na koniec jeszcze bijatyki w barze. Tu w sumie wszystko jak na statku, ale inna miejscówka, nie ma się co rozwodzić.

Giń, brutalu!

Istnieje jeszcze jeden typ gry związany z przebywaniem na lądzie. Nie mam na myśli tego w porcie, kiedy tylko zaznaczamy, gdzie chcemy się udać, ale takie rzeczywiste, gdy faktycznie wysiadamy ze statku i bujamy się po powierzchni. Jak już ogarniemy mapy lub mamy odrobinę szczęścia, przybywamy na miejsce, gdzie znajduje się członek naszej rodziny lub skarb. Przełącza nam się widok, jest nasz bohater i kilkoro piratów. Jeżeli nie zabiją wszystkich dzikie zwierzęta i uda nam się trafić na skrzynkę/starą chatę, odnosimy sukces, w przeciwnym razie wracamy na łajbę z pustymi rękami, ale za to mamy mniej gąb do wykarmienia. Jest jeszcze jedna bardzo ciekawa opcja. Kiedy ostro podpadniemy jakiemuś państwu, a mimo to chcemy się wbić na ich portowy kwadrat, musimy stoczyć z nimi walkę. Ilość żołnierzy symbolicznie odpowiada liczbie ich armii. Rozgrywa się wówczas coś na wzór Heroes of Might & Magic. Ustawiamy nasze wojska, a potem klasyczna walka jak w strategiach turowych. No, wyjątkiem jest choćby brak buffów, ale sama walka raczej standardowo przebiega.

Warto wspomnieć o trybie fabularnym, choć niestety muszę go nieco skrytykować. Pomysł żeglugi pirackiej, która jest w jakiś sposób zaplanowana wydaje się spoko, ale ma pewne niedoróbki. Kiedy latami pływałam sobie po morzach, postanowiłam faktycznie się ogarnąć i spróbować przejść wszystkie misje. Szło dobrze. Odnajdywałam krewnych, brałam śluby. Problem zaczął się, gdy gra kazała mi zabić jednego z gości z listy “top 10 najgorszych piratów“. Większości pozbyłam się wcześniej, a bodajże dwaj, którzy mi zostali, za nic nie wyściubiali nosa ze swoich kryjówek. Opłynęłam chyba cały świat w grze, miałam mapy i karczmarzy konfidentów po mojej stronie, a i tak nie udało nam się ich spotkać. To smutne. Dodatkowo mamy jeszcze opcje questów pobocznych, w osadach indiańskich, u piratów i przy zakonach. Braciszkowie często prosili mnie o eskortowanie statku z imigrantami, ale choćbym nie wiem jak się starała, jak ich broniła, po prostu odłączali się (zginąć nie zdążyli, armaty miałam świetne). I tak dobre uczynki odpływały wraz ze statkiem.

Pirates of Might & Magic

Całość graficznie wygląda bardzo dobrze. Nasz pirat prezentuje się dostojnie, zaś jego fryzura jest zawsze nienaganna, nawet w ferworze walki i dworskich tańców (ktoś tu używa świetnego lakieru!). Zwroty akcji w czasie walki oraz sceny, na które nie mamy wpływu prezentują się wręcz fenomenalnie. Najsłabiej chyba wygląda akcja rozgrywająca się na lądzie. Toporne poruszanie się załogi wręcz boli i widać pewne niedoróbki w grafice. Podobnie w tej wspomnianej taktycznej nawalance. Rozumiem, że mała konsolka nie ma aż takiej mocy przerobowej i może nie pociągnąć tego, co jej starsi dalecy krewni (co ciekawe, gra nie wyszła na inne konsolki Sony), ale twórcy trochę przegięli. Z kolei wszystko co słyszymy jest spoko. Czuć satysfakcję zgarnianych z karczmy wojów, szum wody i odgłosy wiatru w naszym żaglu. Podobnie oręż – wybuchy są głośne i donośne, zaś nasze szable wydają charakterystyczny dla uderzeń o siebie dźwięk. Naprawdę, jedyne do czego można się przyczepić w kwestii audiowizualnej to właśnie sekcje na lądzie.

Mały, ale wariat!

Nigdy bycie piratem mnie nie jarało. Coś tam pykałam w Overboard na PSX-ie, czasem grałam w statki (też chodzi o topienie wrogich maszyn, liczy się!) jednak nigdy nie złapałam bakcyla na dobre. Wyjątkiem od reguły stało się właśnie ulepszone dziecko Sida Meiera. Potrafiłam siąść w głębokim fotelu, położyć herbatę obok i pływać sobie po morzach, zwiedzać lądy oraz robić karierę przez łóżko (co tu dużo mówić, te tańce to chyba przykrywka, żeby oszukać PEGI :p). W tytule jest sporo humoru, choć poziom trudności walk jest zdecydowanie zbyt łatwy – dla mnie to akurat zaleta, bo nie lubię zacinać się na dłużej w jakimś miejscu, jednak dla kogoś, kto lubi wyzwania, może być zbyt banalnie i mechanicznie. Dość powiedzieć, że nie przegrałam ani jednego pojedynku i udało mi się “przejść” wszystkie tańce. Jednakże polecam gorąco, bo to w końcu Meier, a także nostalgiczna wycieczka dla tych, którzy znają Pirates! ze starszych platform.

Retrometr

Ciekawostki:

  • osoby, które zamówiły edycję kolekcjonerską gry, otrzymały także specjalną mapę pergaminową
  • świat za każdym razem jest generowany losowo, więc możemy iść na emeryturę i doświadczyć swoistej reinkarnacji w ciele tego samego a jednak nowego pirata, przeżywając zupełnie inne przygody
O Prezesowa 68 artykułów
Nowa na pokładzie, gotowa do pracy! Ulubione gatunki gier: jRPG-i, wszelkie Simsy, sportowe, platformówki, "GTA podobne" oraz tytuły poruszające problematykę moralną. Posiadane platformy: NES (no dobra, Pegasus), PSX, PS2, PSP, PC, od niedawna także PS3, przy czym najukochańszą jest ta pierwsza. Raczej casual niż hardcore, niemniej potrafiąca docenić tytuły kopiące w rzyć.