Recenzja | Tim Burton’s The Nightmare Before Christmas – Oogie’s Revenge

Pamiętacie może taki stary, ale jary film Miasteczko Halloween? Ten przeuroczy, wykonany techniką animacji poklatkowej musical “z dreszczykiem” stał się na przestrzeni lat obiektem kultu, a jego główny bohater, Jack Skellington – zdecydowanie najbardziej rozpoznawalną postacią w portfolio Tima Burtona. Aż dziw więc bierze, że nam, graczom, przyszło czekać bite dwanaście lat na wirtualny odpowiednik tego niezwykłego miejsca pełnego niezwykłych mieszkańców. Niezwykły jest też w tym kierunek, jaki postanowiono obrać w tej egranizacji, ale szczegóły powoli przeżujemy sobie poniżej…

THIS IS HALLOWEEN

EVERYBODY MAKE A SCENE

Tych, którzy nigdy jeszcze Miasteczka Halloween nie oglądali, czuję się w obowiązku wygonić przed telewizor, bo po prostu nie wypada i akurat dobra okazja jest – ale że na Retro na Gazie z obowiązkami jesteśmy na bakier do pewnych rzeczy podchodzimy na luzie, to wprowadzę Was pokrótce w świat przedstawiony. Tytułowe miasteczko jest umieszczoną w baśniowym świecie osadą, w której to wampiry, mumie, czarownice, szkielety – słowem, straszydła jak świat długi i szeroki – rokrocznie celebrują amerykańską wersję Święta Zmarłych. Całej tej zgrai dreszczowców przewodzi Jack Skellington – szkielet z klasą, ze względu na swój popisowy numer nazywany Królem Dyń i co roku odbierający od burmistrza nagrody za najstraszniejszy kostium, największą liczbę wystraszonych ludzi itp. W głębi serca jednak nasza gwiazda jest już zmęczona ciągłą rutyną obchodów i brakiem wyzwań. Panaceum na ten stan rzeczy staje się niespodziewana wizyta Jacka w Miasteczku Bożego Narodzenia – zachwycony nieznaną wcześniej istotą i tematyką tego święta, Król Dyń postanawia w tym roku zastąpić Świętego Mikołaja w roli patrona. Oczywiście na własny, halloweenowy sposób!

Zemsta Oogiego rozgrywa się w kilka lat po tych pamiętnych wydarzeniach. Jacka po raz kolejny zaczyna dotykać wypalenie zawodowe, dlatego też nie namyślając się wiele udaje się w kolejną podróż w poszukiwaniu inspiracji na nowe strachy. Sytuację wykorzystują Lock, Stock i Barrell – trójka cukierkopsikusowych urwisów, która zbiera do kupy pozostałości Oggie Boogiego, nikczemnego rywala naszego bohatera, i wskrzesza go. Nowo odżyły Boogie sprytnie manipuluje mieszkańcami Miasteczka Halloween, obarczając ich winą za odejście Jacka, ale jednocześnie proponując nowe rozwiązania, które uczynią Halloween bliższe swojej naturze… Łatwowierność idzie w parze z dobrodusznością, więc w oczekiwaniu na powrót Króla Dyń ulice miasta wypełniają się potworami, zmarli powstają z grobów, po polach snują się duchy… Niby wszystko jest tak jak być powinno, ale gdy straszydła zaczynają atakować prawowitych mieszkańców miasteczka, nikomu nie jest do śmiechu. Tylko Jack jest w stanie przywrócić publiczny porządek – tak na dobry początek, ponieważ od A do Z stawka okazuje się być znacznie wyższa…

 D-D-DEVIL MAY FRIGHT!

W ten sposób przechodzimy do właściwej części rozgrywki. Zastanawiacie się pewnie, z jakim gatunkiem gry mamy tutaj do czynienia. Trzymajcie się mocno, ponieważ festiwal dziwów czas zacząć! Otóż biurowy odpowiednik Króla Dyń w Capcomie wydumał, że najlepiej klimat horrorowego musicalu odda… slasher inspirowany Devil May Cry. A konkretnie pierwszą, niedociosaną jeszcze odsłoną tej serii. Premiowanie stylu walki, struktura poziomów, wypadające z przeciwników dusze, nawet animacja naszej postaci – wszystko to wypisz-wymaluj nasuwa niekryte skojarzenia z białowłosnym łowcą demonów, a to przecież nie koniec wyliczanki! Wprawniejsze oko dostrzeże też fragmenty niebieskich czaszek wydłużających pasek życia Jacka, sekretne misje aktywowane w nietypowych miejscach, specjalne transformacje robiące za tutejsze odpowiedniki Alastora oraz Ifrita – oj, pod tym względem ktoś zdecydowanie poszedł na łatwiznę… Tak jawne inspiracje innym tytułem, na dodatek tej samej firmy, na pewno piętnowałbym mocno, jeżeli poza nimi Zemsta Oogiego nie miałaby do zaoferowania nic innego. Całe szczęście do takiej sytuacji nie doszło – każdy zakątek gry wręcz ocieka tym groteskowym, burtonowskim klimatem, a kilka ciekawych, widocznych tylko tutaj rozwiązań tylko pomaga w uwydatnieniu jej własnej, niepowtarzalnej tożsamości.

SOUL RUBBER! — I-I MEAN — SOUL ROBBER!

Jednym z takich rozwiązań jest przytoczony właśnie Soul Robber – stworzona przed doktora Finklesteina zielona, rozciągliwa substancja, zdolna do wchłaniania dusz pokonanych przeciwników. Przytroczoną do nadgarstka ciągutką pan Skellington wywija z wprawą równie dużą, co pewien Kratos pewnymi Ostrzami Chaosu – przeważnie wywija nią niczym biczem, choć nie sprawia mu trudności choćby złapanie przeciwnika wpół i rzucenie nim w najbliższy cel lub wywijanie nią wokół własnej osi, aby odbić wrogie pociski. Ektoglut, jak na owoc nauki przystało, znajduje swoje zastosowanie także poza walką – pozwoli on Jackowi na chwytanie się punktów zaczepnych i sięganie niedostępnych w inny sposób miejsc, za jego pomocą przeniesie on także niektóre elementy otoczenia obecne w blokujących nasz progres zagadkach środowiskowych. Początkowy zakres dostępnych ataków oraz siłę Soul Robbera możemy wzmacniać za zgromadzone dusze w sklepiku czarownic – nie czarujmy się jednak, na wirtuozerię Sick Smokin’ Style w stylu Dantego nie ma tu co liczyć. Podobnie jest ze znanymi z filmu transformacjami Jacka – ognistym Królem Dyń oraz Lodowym Sandy Clawsem. Obie formy charakteryzują się dwoma atakami na krzyż i jako takie nadają się przede wszystkim do torowania sobie drogi podczas eksploracji (np. wypalanie pajęczyn) – w walce za bardzo nimi nie poszalejemy.

IT’S A DANCE OFF!

Pomimo wyraźnego nacisku na walkę, tytuł nie zapomina o swoich korzeniach. Ich wyraz daje podczas rzadkich, ale emocjonujących starć z bossami – pomiędzy wymianami ciosów Jack wymienia ze swoim adwersarzem także uprzejmości, więc wierszowane, melodyjne teksty piosenki są tu stałym elementem warstwy audio. Poza rozważnym dawkowaniem własnych ataków i wymijaniem tych wrogich, ważne w tych fristajlowych zmaganiach jest także zbieranie wypadających nutek – po zapełnieniu nimi specjalnego, widocznego na ekranie paska przechodzimy do “refrenu” aktualnego kawałka. Przyjmuje on formę sekcji rytmicznej, podczas której wklepywać musimy przewijające się przez ekran przyciski pada – im celniej, tym efektywniejsza będzie nasza uwertura. Nasza zręczność nie idzie na marne, ponieważ jedna dobrze wykonana sekcja potrafi zakończyć walkę -w innym wypadku pozostaje ponowne klepanie – unikanie – zbieranie.

STRACHY NA LACHY

Ogółem czekają na nas w sumie 24 rozdziały, których zaliczenie powinno zająć nam około 12 godzin – czyli całkiem nieźle jak na grę z tego gatunku. A trzeba mieć na uwadze, że komplecjoniści będą tutaj mieli co robić, bo masterowanie ocen za czas przejścia, pokonanych przeciwników, otrzymane obrażenia i zastraszanie nagrodzi nas figurkami konkretnych postaci oraz kostiumami dla samego Jacka. Tym bardziej szkoda, że podczas rozgrywki we znaki dawały mi się dwie rzeczy. Pierwszą z nich jest bardzo stonowana, właściwa klimatowi gry, ale mimo wszystko nużąca kolorystyka. Przez zdecydowaną większość czasu na ekranie towarzyszyć nam będą dojmujące szarości, zlewające się brązy oraz czerń w różnych stopniach nasilenia. Drugą bolączką, choć tutaj już mogę się nieco czepiać, jest niewykorzystany potencjał systemu walki. Mając w pamięci Devil May Cry, na którym przecież Zemsta Oogiego się wzoruje, czasami wręcz ma się ochotę dać nieco więcej czadu – a zwyczajnie nie ma jak…

Biorąc jednak pod uwagę obraz całości, nie sposób mi Tim Burton’s The Nightmare Before Christmas: Oogie’s Revenge nie polecić. Fanom twórczości pana Burtona słodzić przecież nie muszę, a osoby niezaznajomione z Jackiem (obejrzeliście film tak jak prosiłem, prawda?) mają szansę zakochać się w tym groteskowym świecie. Na tych, których tego typu klimaty jednak nie ruszają, czeka wciąż porządna, grywalna siekanka. Niezależnie więc od tego, do której z powyższych grup zaliczasz się Ty, drogi Czytelniku – zwolnij wieczorem nieco czasu na wizytę u pana Skellingtona. Przy tak paskudnej pogodzie trochę wisielczego humoru nie zaszkodzi…

Retrometr

Ciekawostka na koniec: Oogie’s Revenge było pierwszą, ale nie jedyną grą opartą o uniwersum Miasteczka Halloween. Dokładnie w tym samym czasie Capcom wydało także Tim Burton’s The Nightmare Before Christmas: The Pumpkin King – niezwykle rajcowną platformówkę w stylu metroidvanii przeznaczoną na Game Boya Advance. Na dodatek kanoniczną, bo prezentującą pierwsze starcie Jacka z Oogie Boogiem oraz okoliczności, w jakich nasz bohater stał się tytułowym Królem Dyń. Gdyby nie fakt, że to opisywaną powyżej Zemstę posiadam w wersji oryginalnej, to dzisiejsze Halloween spędzilibyście w nieco innych, bo dwuwymiarowych, klimatach. Może w przyszłym roku?

Beznadziejnie zakochany w konsolach przenośnych. Posiadane handheldy: GBC, PSP, NDS, PSV, 3DS, WonderSwan, Game Gear, N-Gage