SHOOT’EM ALL | Rise of the Triad (2013)

Lata 90 to rewolucja w branży gier, to też narodziny pierwszoosobowych strzelanin, które spędzały sen z powiek obrońcom moralności (i spędzają do tej pory, żeby wspomnieć tylko o niedawnym idiotycznym stanowisku Donalda Trumpa, czy innych, prawicowych kongresmanów USA). Dziś fani strzelanin jednym tchem wymienią wszystkich mesjaszy lat 90 Wolfenstein 3D, Doom, DN3D, Quake, w które to tytuły do dziś można zagrywać się z uśmiechem na ustach. Gorzej próbę czasy zniosły takie tytuły jak „Heretic”, „Hexen”, „System Shock”, „Strife” (plus kilka innych, o których pamiętają już może tylko twórcy…o ile żyją), czy powstały w 1994 roku „Rise of the Triad”. Początkowo planowany jako kolejna część „Wolfensteina” stał się osobną produkcją. Kilkanaście lat później w dobie wszelkiej maści remasterów, remake’ów i sequeli ktoś wpada na pomysł, by odświeżyć zapomnianą grę, klecąc ją jeszcze raz – z jednej strony dostosowując ją do nowoczesnych standardów, z drugiej, mocno trzymając się starych rozwiązań zarówno gameplayowych jak fabularnych. Jak wyszło?

Jesteś członkiem drużyny HUNT, mającą powstrzymać szaleńca, który z pomocą armii Nazistów chce, za pomocą pradawnej księgi czarów, przejąć władzę nad światem. Aha. Takie rzeczy w 1994 roku przechodziły z łatwością, ale dziś mogą wywołać tylko uśmiech politowania, więc opis fabuły w tym miejscu zakończę. Na dzień dobry wybierasz jedną z pięciu dostępnych postaci, które różnią się mobilnością, wytrzymałością, każda ma też osobliwy zestaw głupawych tekstów, którymi rzuca pod nosem. W pierwszej chwili chciałem wybrać seksowną laskę, ale bardzo szybko okazało się, że jedyną postacią, którą potrafiłem grać był zwalisty Murzyn, najwolniej się poruszający. Postaci poruszają się tu bowiem w ekspresowym tempie, jakby przed chwilą zżarli całe wiadro koksu, tudzież w dupska mieli wciśnięte dziesięć bateryjek Duracella. Pal licho same poruszanie się, gorzej, że w tej grze trzeba sporo skakać (niczym w rasowej platformówce) nad wszelkimi rodzaju rozpadlinami, pułapkami, czy odbijać się od kolejnych trampolin. Jeśli nie trafisz we właściwe miejsce lądujesz w lawie, czy nabity na kolce. I zaczynasz od punktu kontrolnego, jako ze opcji QuickSave/Load nie przewidziano. Osobiście nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby nie owe sekcje platformowe, czy poszukiwanie sekretów, gdzie może ci się zdarzyć małe, „programistyczne kuku”…Rise of the TriadGrę stworzyło duńskie studio Intercepton Entertainment (dziś Slipgate Studios), które wcześniej zasłynęło tylko portowaniem starych platformowek z Dukiem na piece i systemy Android (jest też odpowiedzialne za strzelaninę ‘Rad Rodgers’, o której pisał niedawno Borsuk). Mistrzami kodu chłopaki nie są, więc nie zdziw się, jeśli wściubiając nos we wszelkie możliwe kąty w poszukiwaniu ukrytych pomieszczeń, zwyczajnie się zakleszczysz w teksturach. Czasami jedynym rozwiązaniem jest strzał z bazooki pod nogi (liczne sekrety wymagają „rocket-jumpów”). No chyba, że grasz na hardzie, masz mało energii albo…nie masz bazooki. Restart checkpoint? Inne kwasy? Chłopaki ewidentnie zawalili (zapili?) zajęcia z perspektywy, bo klucze, leżące na podłodze są większe niż twój karabin. Kweh! Jeszcze gorsze są dropy animacji. W niektórych poziomach gra śmiga jak popieprzona, ale był też fragment, z którym męczyłem się 20 razy, bo animacja w nim spadała do (na moje krzywe oko) 15-20 klatek na sekundę i byłem porażony pokazem slajdów. Na domiar złego trzeba było wtedy skakać nad przepaścią. Bez komentarza.

A propos broni (czyli to, co zwyrodnialcy lubią najbardziej). Zaczynasz z pistoletem, później możesz zgarnąć w łapki drugi, ale zapomnij o nich. Chwilę później dorwiesz pistolet maszynowy MP40. I uwaga – tutaj też twórcy postanowili nawiązać do oryginału – amunicja w nim się nigdy nie kończy! Ba, nawet nie musisz zmieniać magazynków, bo spluwa pluje pestkami w nieskończoność bez przeładowywania (istne perpetuum-mobile!). Rozwiązanie w 2013 roku cokolwiek kuriozalne, tym bardziej, że owa spluwa w dobrych rękach staje się najgroźniejszą bronią w grze. Owszem, kiedy wrogów kupa i Herkules dupa, ale to właśnie ta spluwa pozwala na największą precyzję, nie wspominając o tym, że duńscy partacze tak zadbali o SI wrogów, że ci traktowani serią z karabinu nie są w stanie podjąć jakichkolwiek działań (nie licząc głupków, którzy turlają się na boki – litości!). Nawet uzbrojony po zęby twardziel grzecznie łyknie wszystkie pestki zanim zacznie pruć ze swego chainguna. A później padnie. A to pech! Ale głupi ci Naziole, rzekł Obelix. Czasami jednak tak szybko wróg nie pada – stoi gdzieś 3 piętra wyżej ładując w ciebie, a ty nawet nie wiesz skąd padają strzały – oponenci w większości sterczą nieruchomo (zapomnij o zmienianiu przez nich pozycji bądź chowaniu się za zasłonami… jakimi zasłonami?!). Czasem zanim zlokalizowałem szkopską pierdołę pół paska mej energii się ulotniło. Aha, energia się nie regeneruje. To akurat mi się w oldschoolowym podejściu do strzelanin podoba.Rise of the TriadInne spluwy do siania pożogi to wszelkie wyrzutnie rakiet i przedmioty magiczne, które zgarniesz w późniejszych epizodach (gra składa się z czterech, po pięć etapów każdy). Wspomniane rakiety to standardowa bazooka, pociski kierowane na ciepło (odpal stojąc przy pochodni a się zdziwisz), wyrzutnia granatów, czy mój ulubiony sprzęt – „Flamewall” – po strzale obserwujesz cudną falę uderzeniową (polecam cofnąć się do tyłu, bo znowu się zdziwisz), który nieraz uratował mnie w starciach z bossami, szczególnie z tym końcowym. I tak jak w przypadku oryginału, jeśli rozwalisz wroga stojącego blisko ciebie, nie tylko ochlapiesz się fontanną krwi, ale jeszcze ujrzysz jego gałki oczne spływające po ekranie. Tak, to wymyślono już w 1994… Wspomniane magiczne różdżki to wszelkiej maści kije wysyłające pociski, które wroga albo spopielą, albo zrobią z niego grzankę. Mi spodobał się najbardziej magiczny kij bejsbolowy, którym można nie tylko miotać pociskami, ale wymachiwać na wszystkie strony roztrzaskując łby Nazistom. Można poczuć się niczym w „Bękartach wojny” Tarantino, szczególnie jeśli nagle Szkop pada na kolana i zaczyna błagać o życie. Nie muszę chyba mówić, że w takim wypadku trzeba humanitarnie zapoznać go z kijem…

Na koniec jeszcze mój konik – czyli secrety. Tu akurat twórców pochwalę. Tylko w pierwszym poziomie jest ich 11. Jeśli jednak ktoś planuje dorwanie ich wszystkich („Gotta Catch’Em All!) niech zawczasu zaopatrzy się w poradnik, inaczej zebranie ich wszystkich będzie niemożliwe. Jak przystało na starą szkołę niektóre cholernie trudno znaleźć, a wspomniane błędy w grze i brak opcji QS/QL wykluczają dobrą zabawę z poszukiwaniem skarbów. Jeśli ktoś jednak spróbuje (w przypadku jednego, opartego o 5-minutowe odbijanie się od trampolin nad lawą, poddałem się (przyznaję się bez strzału w durny łeb) dostanie m.in. oprócz wszelkiej maści broni i pancerzy, także takie kwiatki, jak ukryte pomieszczenie z obrazem pół nagiego KimDzong Una (kryć się!), salę z 12 monitorami z zielonym kodem z „Matriksa” (Nabuchodonozor?), albo będziesz mógł zamienić się…w psa. Woof-woof!

Chciałbym napisać, że to porządny remake, w który warto zagrać, ale mimo kilku pozytywnych rzeczy, które w nim znalazłem, okazał się zwyczajnie niegodny gry wydanej w 2013 roku, nawet patrząc przez pryzmat B-klasowego produktu. Po 8 godzinach gry poczułem do tej produkcji tylko niechęć. Cóż, do niektórych gier zwyczajnie nie warto wracać, a jeśli już, to trzeba je najsampierw odświeżyć do dzisiejszych standardów (‘Doom’, ‘Wolfenstein’, ‘Shadow Warrior‘). Takie pozostanie w rozkroku między tym co było, a jest teraz, nie zadowoli nikogo. Na zakończenie chciałem dodać, że może lepiej zagrać w oryginał dostępny na GOGu, ale po 5 minutach obcowania z nim, stwierdziłem, że dziś jest już zupełnie niegrywalny. Przynajmniej ten element się w remake’u udał.

3ech martwych Nazioli na 10

Retrometr


Platforma i rok ostatniego ogrania tytułu: PC/2018

3 słowa do gracza: Idź na spacer

Abandon all hope, you who enter here.