Publicystyka | Wojny Konsolowe i Historia mojej miłości do gier – rozstrzygnięcie konkursu

Wakacje, wakacje i po wakacjach. Czas szybciutko i milutko leci w okresie wakacyjnym. Na różnych i różnistych aktywnościach – jedni pływają, inni leżą plackiem, inni łażą po górach, jeszcze inni grają w gry albo oglądają … każdy niech sobie wymyśli co tam kto ogląda :) Są też tacy co na przykład czytają książki – ja też do nich należę. Dlatego przeczytałem w wakacje ich kilka, a wiele również i przed wakacjami, jedną z nich Wam recenzując. Ogłosiłem też wtedy mini konkurs, licząc na to, że zmotywuję tym kogoś do podzielenia się fajnymi “okołogrowymi” wspomnieniami. Okazuje się, że są zatem również i tacy, co to na wakacjach nie boją się wziąć pióra w rękę i zanurzyć go w kałamarzu, aby skrobnąć do nas kilka słówek i przy okazji może wygrać nagrodę :) Okres wakacyjny i te paskudne upały nie sprzyjają twórczości, ale na naszą redakcyjną skrzynkę spłynęło kilka prac. Różnych. Niektóre krótkie, niektóre dłuższe, niektóre możliwe całkiem, że pisane pod wpływem upału lub innego upojenia alkoholowego… Borsuk sukcesywnie kolekcjonował je w jednym miejscu, a ja sukcesywnie je czytałem, aby móc później jednogłośnie wpłynąć na całą redakcję podczas głosowania ;) Zostały 3 dni do zakończenia konkursu (i wakacji) i miałem już praktycznie wyłonionego zwycięzcę. Pozostało mi tylko zacząć lobbować zgredów, coby przeczytali teksty i wyrobili sobie jakąś opinię (spójną z moją) i oddali głos (tak jak chciałem). Jednak wtedy Borsuk napisał na naszym wewnętrznym forum, że przyszła jeszcze jedna praca, a więc trzeba było się wstrzymać z głosowaniem (a może leniuch jeden po prostu, aby odciągnąć głosowanie, sam wziął i napisał tekst i go przysłał?). Zatem po umieszczeniu świeżego tekstu w szkicowniku, każdy z nas mógł zapoznać się z treścią i byliśmy gotowi do ostatecznego głosowania. Zebraliśmy się zatem oficjalnie z Borsukiem i Repipem, udaliśmy się do Karczmy i przy użyciu kulek z liczbami, rozpoczęliśmy głosowanie (może nie do końca tak się to odbyło, ale głosowaliśmy wspólnie).  Wyniki były bardzo spójne (widać dobrze lobbowałem) i ostatecznie okazało się, że rzutem na taśmę wygrał ostatni nadesłany tekst. Nazwisko autora (mamy jego oświadczenie RODO, że zgadza się, aby podać jego nazwisko i przetwarzać jego dane :)), jak i cały tekst znajdziecie zaraz poniżej wstępu. Dodatkowo stwierdziłem, że skoro praktycznie miałem już wyłonionego zwycięzcę, ale na czoło wbił się tenże człek z tekstem przesłanym na sam koniec, to… przyznam jeszcze nagrodę dodatkową, co zostało oczywiście poparte przez redakcyjnych kolegów. Informację, kto jest zacz szczęśliwcem, jak również tekst znajdziecie po tekście zwycięzcy. Zachęcam zatem do przeczytania nadesłanych i nagrodzonych tekstów i zachęcam do brania udziału w kolejnych konkursach/turniejach. Przypominam, że w najbliższą środę Gramy na Gazie Live (zapowiadał już Repip), w którym turniejowo się będziemy potykać, i w którym możecie również wziąć udział i zmierzyć się z nami i przy okazji coś wygrać. Wpadajcie i grajcie z nami. A teraz już przeczytajcie nagrodzone teksty. [Wojt]

ROZSTRZYGNIĘCIE KONKURSU


Zwycięzca konkursu i laureat nagrody głównej – książki “Wojny Konsolowe” – Bartek Szuster.

..:: Moja przygoda z grami::..

Intro do Another World pokazywało moc Amigi. Ta płynna animacja i wspaniałe efekty! Początkowy filmik przenosi nas do niebezpiecznego świata gdzie niemal wszystko chce nas zabić.

Takich historii w Polsce i na świecie było mnóstwo. Dzieciak namówił rodziców na zakup komputera do domu (do nauki, oczywiście). Tata zabiera syna do pobliskiego sklepu i za grube miliony kupuje na zachętę maszynę, która wydawała się dorosłym jedynie drogą zabawką dla ich pociech. Większość dzieciaków z końca XX wieku traktuje takie wspomnienia z rozrzewnieniem. Świat się zmienił, przyśpieszył. Zaawansowanie i dostępność technologii dogoniły (przekroczyły?) poziom jaki widzieliśmy w filmach science-fiction. Ba, nawet doczekaliśmy się roku 2019 z Blade Runnera. Określenia “przyśpieszył” i “zaawansowane” to w moich przemyśleniach słowa klucze, bowiem wówczas, mając lat 12 czasu było pod dostatkiem zaś zaawansowanym wydawało się wszystko co jawiło się na zdjęciach w pismach komputerowych począwszy od C&A przez Computer Studio, Top Secret po Secret Service. Wówczas młody umysł chłonął wszystko co przeczytał na kartach tych magazynów, ale jeden gatunek gier szczególnie go przyciągał…

Oczywiście, szybkie partyjki w Cannon Fodder czy Superfrog były mile widziane. W szkole i na podwórku większość szczęśliwców posiadająca 16 bitowe komputery zachwycała się hitami na miarę Prehistorik, Soccer Kid czy Sensible Soccer. Co prawda super produkcje typu Another World czy Flashback cieszyły się dużą estymą, ale każdy ze znajomych odbijał się od nich jak od ściany wracając do beztroskiego machania joystickiem.

Kolejne dynamiczne i pięknie animowane intro we Flashbacku szybko sprowadza nas na ziemię. Co my tu robimy, jak pokonać niebezpieczne platformy na nieznanej planecie?

U mnie gry przygodowe rozpalały młodzieńczą wyobraźnię. Mimo braku znajomości języka, uzbrojony tylko w dobre chęci, dużo wolnego czasu i solucje z pism, przenosiłem się w magiczne krainy, gdzie przeżywałem fantastyczne przygody czy awanturnicze wyprawy. Tak, z pełną stanowczością mogę dziś stwierdzić, że dzięki grom przygodowym nauczyłem się języka angielskiego. Szkoła pokazała mi jak mówić, ale czytanie i rozumienie pikselowych słów na ekranie zawdzięczam słownikowi na kolanach i zapisanym zeszytom z angielskimi słówkami. Tylko trochę zaryzykuję twierdząc, że dzięki błędom w opisach do gier przygodowych (a było ich mnóstwo!) wykształciła się u mnie zawziętość, żeby odkryć rozwiązanie i ukończyć grę. Czasem były to tytuły, o których mało kto w kraju słyszał, nie mówiąc już o ukończeniu. Wiele razy miałem autentyczne uczucie przecierania szlaków na polskiej ziemi pokonując takie “znane” tytuły jak Maupiti Island, In the Dead of Night, Crime City (od Interactive Fantastic Fiction), Manhunter: New York, Legend of Djel, Planet 9 Outer Space czy Uninvited.

Dzięki pasji do tego gatunku metodą prób i błędów powstała strona Gry Przygodowe, która przeżyła wiele edytorów HTML (FrontPage, Pajączek, CoffeeCup) i wisiała sobie w internecie beztrosko gdzieś do roku 2016. W latach świetności pisaliśmy do cover dysku na CD-Action, notki o stronie ukazały się w Komputer Świat Gry zaś firmy zgłaszały się z propozycjami reklamowymi (na które nigdy nie przystaliśmy).

Tak kiedyś wyglądały strony internetowe, to czasy, gdy JavaScript raczkował, a autor nie znał pojęcia CMS i każda podstrona stanowiła osobny byt.

Ale zapędziłem się za daleko, wróćmy do samego gatunku i do moich pierwszych z nim kontaktów. W tym miejscu muszę przyznać bez bicia, że nie pamiętam która gra przygodowa była tą pierwszą. Mam w pamięci scenę zakupu pierwszej gry i to od razu oryginalnej. Był to Rooster, polski klon Alien Breed od TSA. Pamiętam swój pierwszy FPP czyli Wolfenstein 3D odpalony z ciekawości na komputerze u mamy w pracy. Pamiętam wreszcie pierwszą grę w jaką zagrałem – wyścigówka Buggy Boy na zielonym Neptunie 156 na imieninach u wujka. W końcu pamiętam pierwszy growy prezent – mikołajkowy podarunek w postaci Captain Blood dla wylosowanej koleżanki, która jeśli pamięć mnie nie myli, wspomniała nieopatrznie, że ma komputer w domu. Czy prezent przypadł do gustu? Czy w ogóle trafiłem z platformą? Nie wiem… Tak samo jak tego, który tytuł był moją pierwszą grą przygodową. Mam swoje trzy typy, ale żadnego nie jestem pewien. Może był to Zak McKracken and the Alien Mindbenders, w głowie majaczą też obrazy z lotniska w Operation Stealth od Delphine Soft. Najprawdopodobniej były to jednak przygody Rogera Wilco w jego drugiej odsłonie pod tytułem Space Quest II: Vohaul’s Revenge.

Pamiętam pierwsze wrażenie po odpaleniu SQ2: pomieszanie zachwytu z przerażeniem – co tu się do diaska robi?!

Do tej pory widzę dzieciaka, który po odpaleniu tego programu nie może się nadziwić: o co tutaj chodzi? Co tu się robi, jak się tym steruje?!? Hieroglify w dymkach nie mówiły nic, myszka służyła jedynie do poruszania bohaterem i wybierania tajemniczych pozycji na górnej belce menu. Szybko wyłączyłem produkt Sierry i wróciłem do bezpiecznych i znacznie prostszych gier na Amigę. Niedługo później pojawiły się gry LucasFilm z Indiana Jones and the Last Crusade na czele. Mając w pamięci film z Harrisonem Fordem, nie mogłem uwierzyć, że gra pozwala przeżywać takie przygody!

W ogóle interfejs SCUMM to było to! Pamiętam gdy za podszeptami kolegi z podstawówki pożyczyłem drugą część Leisure Suit Larry pod tytułem Goes Looking for Love (in Several Wrong Places). Z opowieści słyszałem, że to gra 18+ a ja po odpaleniu i przebrnięciu scrackowanego zabezpieczenia antypirackiego zobaczyłem jakiegoś łysiejącego chłopka w białym garniturze szwędającego się po mieście i… znowu znajomy interfejs. Pochodziłem jeszcze chwilę, próbowałem wpisywać swoje pierwsze łamane angielskie zdania, ale bez spektakularnych efektów. Zwróciłem się ponownie w kierunku LucasFilm i ich sztandarowego tytułu Secret of Monkey Island. I tu ponownie zaczęła się przygoda. I to jaka. Ze słownikiem na kolanach pilnie tłumaczyłem każde zdanie. A było co, bo Guybrush to chodząca kopalnia zabawnych powiedzonek i mistrz wplątywania się w kłopoty. Pamiętam dobrze piękną gubernatorową Elain, demonicznego kapitana LeChucka, rozgadanego sprzedawcę statków Stana, wspaniałe miasto pirackie (wiecie, że plac z zegarem istnieje naprawdę?), quest z trzema próbami, błądzenie w ciemnym lesie i naukę walki na miecze. Niezliczone pojedynki na słowa, pomylonego rozbitka Hermana… Tak mnie wciągnął świat piratów, że przeczytałem wówczas jednym tchem Wyspę Skarbów zaś z tatą obejrzeliśmy wszelkie pirackie filmy lecące w telewizji z Karmazynowym piratem i ekranizacją wspomnianej powieści Roberta Louisa Stevensona na czele.

Indy to Ty?

Ponieważ swój pierwszy komputer dostałem gdzieś na początku 1994 roku, cały świat gier point’n’click stał przede mną otworem. Nie musiałem czekać, na kolejną porcję przygód Indiany Jonesa, wystarczyło zanieść do przegrania 11 dyskietek… Ale było warto! Do tej pory uważam, że Steven Spielberg mógłby na jej podstawie nakręcić świetny film. Zaskoczyła mnie wtedy namiastka nieliniowości przygody, bowiem mogliśmy wybrać w kilku miejscach alternatywne ścieżki. Ta część wywarła na mnie takie wrażenie, że każda inna późniejsza gra w tej tematyce (Flight of Amazon Queen, Broken Sword 2, Ripley’s Believe It or Not!: The Riddle of Master Lu) wydawała mi się namiastką przygód Indy’ego.

A propos The Riddle of Master Lu – to była pierwsza gra przygodowa na CD. Do tej pory miałem nieprzyjemność z pociętymi dziełami sztuki jak Discworld, a tu pożyczyłem od ciotecznego brata pełną wersję przygód archeologa z filmową grafiką i dubbingiem! Zdradzę Wam, że nigdy jej nie oddałem, zatrzymałem ją dla siebie a później zgubiłem.

Nie pamiętam teraz co było pierwsze Curse of Enchantia czy Simon the Sorcerer. Tak, świat fantasy wciągnął mnie z wielką siłą. Gra od Core Design odznaczała się brakiem dialogów, mogłem odpocząć nieco od słownika, dobrze się mimo wszystko bawiąc. Inherit the Earth: Quest for the Orb – ciekawa przygoda gdzie bohaterami były zwierzęta o cechach ludzi. Z kolei przygody Szymka odznaczały się przepiękną baśniową grafiką. Do tej pory pamiętam zdjęcia z Top Secret opisujące grę. To były czasy zaczytywania się trylogią Władcy Pierścieni więc wyłapałem kilka smaczków.

Numer 1/1994 – notabene mój pierwszy TS.

Nurt fantasy przejawiał się w wielu grach przygodowych i każda szanująca się firma musiała mieć w swoim katalogu choć jeden taki produkt: Legend of Kyrandia, Fable, Eric the Unready, Ween, Lure of Temptress… Ten ostatni tytuł, przyznaję, ukończyłem z wielkim trudem. System Virtual Theatre dał mi w kość. Zacząłem także przygodę w King Quest VI – wielką produkcję Sierry, która już w poprzedniczce porzuciła swój staromodny system wpisywania komend na rzecz wybieralnych ikonek akcji. Później sukcesywnie wracałem do starszych części, ale to były bardziej wyzwania niż przyjemność. Po pierwsze zawsze chciałem uzyskać maksymalną liczbę punktów na koniec przygody, a po drugie, w tych grach ginęło się bardzo często… Z tamtych czasów pamiętam drugą części Małpiej Wyspy. Pierwszy raz po zakończonej przygodzie drapałem się po głowie, nie wiedząc o co do końca chodziło w zakończeniu.

Przy Monkey Island 2 także po raz pierwszy zetknąłem się ze zjawiskiem dema gry. Wydaje mi się, że zamieszczono je wraz z grą Cadaver. Nie wiem jak się znalazło w moich rękach, ale te dwie lokacje na krzyż w fortecy LeChucka pobudziły wtedy moją wyobraźnię. Drugą pamiętną produkcją od Core Design była perełka pod tytułem Universe. Jaką ta gra miała oprawę! Nie wiedziałem, że Amiga może wyświetlić tyle kolorów! Takich pięknych futurystycznych teł nie widziałem nawet w Beneath A Steel Sky. Później były kolejne sci-fi na Amigę – Guilty, Innocent Until Caught. I te kosmiczne przygody zwróciły mnie ponownie do serii Space Quest… Znów mam przed oczami dzieciaka, który wpisując odpowiednie komendy do konsoli (i odpowiednio często zapisując stan gry) dobrze się bawi wcielając w Rogera Wilco. Nie pamiętam skąd wziąłem opis. Wydaje mi się, że w polskiej prasie nie było solucji do drugiej części Space Quest i posiłkowałem się wydrukowanym opisem z Internetu…

Kucharzu wstawajcie, bo cię przygoda w Monkey Island 2 ominie…

Internet w tamtych czasach nie kojarzył się z platformą Commodore. Pewnego dnia nadszedł smutny dzień gdy sprzedałem swoją ukochaną Amigę wraz z pudłem dyskietek i namówiłem rodziców na ówczesny szczyt technologiczny – PC. Impulsy, modemy, numer 0 20 21 22, dźwięk łączenia się z siecią i ikona programu Bankrut w systemowym zasobniku… Od 1998 roku gdy weszła nocna taryfa stałem się jednym z wielu surferów odbywających nocne sesje internetowe pod kocem, aby nie obudzić rodziny. Moje randki z Internetem służyły głównie do pobierania gier przygodowych, na które napatrzyłem się w pismach. Wówczas przestałem chodzić do punktu kopiowania gier, bowiem teraz sam mogłem z serwerów FTP ściągać, katalogować, archiwizować i przede wszystkim grać w produkcje niedostępne na Amidze. Mania katalogowania sprawiła, że założyłem swoją teczkę z wycinkami opisów do gier, pieczołowicie wycinając (po latach uważam, że był to zwykły wandalizm) karty ze stron swoich pism komputerowych.

Moja niesławna teczka “ścinków” – dziesiątki pism komputerowych zostało poddanych torturom, abym mógł zebrać w jednym miejscu recenzje i opisy do gier przygodowych.

Pamiętam swój zachwyt nad Legend of Kyrandia 2 The Hand of Fate, wspaniałe chwile przy Day of Tentacle i radość przy Sam & Max: Hit the Road. Wreszcie mogłem zagrać w drugą część Simon the Sorcerer, czy zanurzyć się we wspomnianym Discworld na podstawie Świata Dysku T. Pratchetta. Jeśli jesteśmy przy fantasy, chciałem podzielić się z Wami jednym momentem magicznym, który zdarzył się kilka lat wcześniej. Zdaję sobie sprawę, że tekst nie odda dokładnie wszystkiego, ale jeden wieczór związany z pewną grą przygodową zostanie mi w pamięci do końca życia. Zaczynamy: nie przesadzę jak powiem, że śliniłem się do recenzji Peter Pan w moim pierwszym Top Secret.

A tyle zostało z mojego pierwszego Top Secret. Sama okładka. Podobny los spotkał dziesiątki innych numerów. Za tą profanację należy się młodemu ja duża bura.

Niestety gra była dla mnie nieosiągalna. Nie chodziło o to, że w stopce błędnie przypisano autorstwo Blue Byte, po prostu ukazała się jedynie na platformie PC i basta. Moja fascynacja tematem wynikała z filmu Hook Stevena Spielberga, który podbił moje młodzieńcze serce. Ponieważ recenzja gry Hook ukazała się dużo później w Secret Service #16 (dokładnie wrzesień 1994), to o adaptacji komputerowej długo nie wiedziałem. Na zdjęciach wyglądała na połączenie The Secret of Monkey Island z filmem Hook i przypominała klimatem produkcję Peter Pan! Niestety nigdzie nie było tego tytułu… Tu znów pojawia się termin “cierpliwość”. Jakiś rok później na wakacjach nad morzem, bawiąc się na plaży z synem znajomych, mimochodem usłyszałem, że on tą przygodówkę Hook ma! Od tej chwili wakacje mogły się już dla mnie skończyć. Ale to nie było takie proste… Po powrocie do domu, minęły jeszcze dwa miesiące zanim mama odwiedziła koleżankę (i jej syna). Nie zapomnę jak czekałem do późna na powrót mamy z imienin. Gdy późną nocą w końcu pojawiła się w domu, przekazała mi 4 dyskietki z nagraną grą… Byłem wtedy najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi :-)

Często recenzje w polskich pismach miały kilkuletni poślizg. Gdym dokładnie rok wcześniej zaczął kupować Top Secret, w numerze 1/93 przeczytałbym o grze Hook wydanej przez dobrze znaną amigowcom firmę Ocean. Tak to musiałem czekać do września 1994 aby w Secret Service zachwycić się recenzją PooH.

Świat mknął do przodu. Wysoka rozdzielczość i bajkowa grafika zawitała do świata gier przygodowych. A ja byłem pod wrażeniem. Trzecia część Małpiej Wyspy pod tytułem The Curse of Monkey Island dokładnie odzwierciedlała moje marzenia jakbym chciał, aby nowe produkcje typu point’n’click wyglądały! I nie chodziło o żadną grafikę 3D! Co prawda wcześniej pojawiła się “prerenderowana” sterylna i nudna quasi logiczna gra pod tytułem Myst, ale nie zawracałem sobie nią głowy. Ani tym, że coraz częściej na rynek zaczęły wychodzić przygodówki z prerenderowaną grafiką w SVGA z widokiem z oczu (Dragon Lore, The Journeyman Project, Shivers czy nasze polskie AD 2044). Mając do ogrania takie tytuły jak Discworld 2, Toonstruck i Full Throttle, kto by się przejmował tymi mariażami Doom’a i gier przygodowych? Wracając do przygód Guybrusha… Ach, to to była za przygoda! Czułem się jakbym oglądał i jednocześnie kierował bajką od studia Disneya. Muzyka przez duże “M”, cudowna grafika i animacja. I sam scenariusz! Jak można nie kochać gry, która już w menu ustawień mrugała do gracza zaczepnie?

Tak, naprawdę nie było wsparcia grafiki 3D, nie ważne ile razy klikałeś.

Wiedziałem, że świat idzie do przodu, że grafika 3D coraz mocniej podbija serca graczy a producenci kart graficznych rozpoczynają intergalaktyczną bitwę o nasze serca i portfele. Widziałem po recenzjach w pismach jakie tytuły zaczęły przeważać. Upodobania odbiorców rozrywki komputerowej się zmieniły i królewski gatunek jakim były gry adventure zaczął z wolna ewoluować (a później wymierać). Mnie wówczas bardziej interesowało to, że przy Curse of Monkey Island nie brał udziału Ron Gilbert, że Sierra przegrywa odwieczną batalię z LucasArts, że zapowiedziano wiele wspaniałych tytułów z mojego ukochanego gatunku jak na przykład Warcraft Adventures: Lord of the Clans. Zapewne znacie dalszy ciąg tej historii. Kolejna część przygód Guybrusha była w kiepskim 3D. Nie powiem, że nie byłem rozczarowany tym zabiegiem. Mimo wszystko mam dobre wspomnienia z ostatnią odsłoną tej serii wydaną przez LucasArts. W pamięci utkwiła mi sylwestrowa noc przełomu 2000/2001, gdy z siostrą do późnej nocy siedzieliśmy razem przy Escape from Monkey Island – prezencie gwiazdkowym wydanym w Polsce przez LEM. Bawiliśmy się wówczas świetnie. Mimo zepsutego sterowania i brzydkiej grafiki byliśmy szczęśliwi, zamknięci w milenijnej bańce, która miała za chwilę pęknąć…

Dobrze, że choć to uchowało się w domu u rodziców i nigdy nie naszła mnie chęć pozbycia się tych dwóch skarbów.

Nieco wcześniej LucasArts wydało wspaniałą Grim Fandango łączącą w znośny sposób oba światy: generowania grafiki i sterowania. Sierra po porażce wydawniczej z  Kings Quest VII: The Princeless Bride, nie wydała już żadnej godnej polecenia przygodówki. Discworld, Simon the Sorcerer, Gabriel Knight jak i Broken Sword z lepszym lub gorszym skutkiem przeszły w świat trójwymiarowych brył i sterowaniem za pomocą klawiatury. Ludzie zapomnieli o niegdysiejszych tuzach pokroju Legend czy Infocom. To był okres, gdy zaczęły się mnożyć jak grzyby pod deszczu “mystopodobne” twory, próbujące prerenderowaną grafiką i złudą nieskrępowanego zakresu ruchów zachęcić miłośników rozwałki na ekranie napędzanej chipami VooDoo. Gdy Disney zamknął studio LucasArts, skończyła się dla mnie definitywnie złota epoka gier przygodowych. Co prawda dawno poodchodzili z niego najwięksi twórcy zakładając własne firmy a jedyne co dawny gigant wydawał, to gry akcji osadzone w świecie Star Wars. Jednak to LucasArts miał większość praw do tytułów, które dekadę temu przecierały szlaki, rozpalały wyobraźnie i królowały na listach przebojów. Gdy firma została zamknięta wiedziałem, że nikt nie dopisze dalszej historii Bobbina z The Loom, Indy przejdzie oficjalnie na emeryturę, Bernard, Hoagie i Laverne nie odbędą więcej podróży w czasie, Ben nie wsiądzie na swojego Harleya…

Piotrusiem Panem być…

Od czasu do czasu pojawiały się jak meteory na niebie ciekawe pozycje, jednak mnie nie ciągnęło, aby więcej przeżywać komputerowe przygody jak niegdyś. Komputery były coraz mocniejsze, Internet szybszy… Klasyczne point’n’click utkwiły w świadomości jako nierentowny produkt, relikt dawnej epoki. W pędzącym świecie postępu nie miały racji bytu. Mając coraz mniej wolnego czasu, na przestrzeni 10 lat udało mi się ukończyć zaledwie The Dig, grę przy której pomagał Steven Spielberg, A Vampyre Story – dzieło ultrazdolnego grafika z trzeciej części Małpiej Wyspy i Space Quest 6: Spinal Frontier. Patrząc z perspektywy czasu uważam to za chichot losu, bo jeżeli mnie pamięć nie myli, to gra z tej serii była moją pierwszą stycznością z gatunkiem. Mimo, że dawno nie włączyłem żadnej przygodówki, pasja katalogowania była ze mną obecna przez te lata i jak tylko nadarzyła się okazja, skupowałem tytuły, których nie miałem dawno temu okazji ograć. Rynek uległ przetasowaniu, ale dawni wielcy twórcy dzięki kampaniom crowdfundingowym (lub bez ich pomocy) dalej próbują wydać swoje pomysły. Pozycje takie jak Broken Age, Thimbleweed Park, zapowiedzi Blacksad, Beyond a Steel Sky, A Vampyre Story 2 i SpaceVenture tylko to potwierdzają.

Powiem Wam, że od jakiegoś czasu coraz częściej myślę, aby któregoś wieczoru odpalić sobie w końcu Thimbleweed Park. Aby nie było tak smutno na koniec: dalszy ciąg tej przygody nadal jest pisany!

Myślę, że niedługo nadejdzie pora na odpakowanie z foli tego cuda i zapoznam się z nowym dziełem Rona Gilberta, Gary’ego Winnicka.


Wyróżnienie – nagroda w postaci numeru czasopisma “K&A Plus” – Izabela „Prezesowa” Durma*.

..::Historia mojej miłości do gier::..

Bardzo rzadko udaje się komuś mówić oryginalnie o czynnościach względnie rutynowych. Szczególnie, że są na tyle bliskie, że często nawet nie poświęca się im więcej uwagi – wyjątkiem jest oczywiście ich ewentualny brak. Doceniamy zdrowie, kiedy je tracimy, bliskich, którzy nas opuszczają, czy nudną pracę, gdy z dnia na dzień tracimy środki do życia. Podobnie jest również z samymi grami. Żyjemy w czasach, w których nie są one jakimś dodatkiem, dostępnym wyłącznie określonej grupie ludzi, ale ze względu na liczbę dostępnych sprzętów do gier, ich multiplatformowość, może po nie sięgnąć niemal każdy. Urodziłam się na początku lat 90., gdy nie było to takie oczywiste, jednak mimo to gry towarzyszyły mi „od zawsze”. Przy czym może nie od razu to dostrzegałam, ale obecnie wiem, o ile uboższe byłoby moje życie bez nich.

Pierwszą moją konsolą był klon NES-a, a może raczej Pegasusa. Zagrywałam się w Mario, Mega Mana, Samurai Pizza Cat, czy Tetris, ale moim faworytem były piłkarskie zmagania Kunia. Jako że miałam dwóch sąsiadów, często robiliśmy posiadówy i młóciliśmy razem, co zresztą kończyło się często grubym fochem osoby przegranej. O ile właśnie Polystation, czy jak się to ustrojstwo nazywało, było nazywane przez domowników „gierką” (tak, pytaliśmy się „czy będziesz grać w gierkę” z myślą o konkretnej maszynie), prawdziwą rewolucją była przywieziona przez ojca z Holandii pierwsza Konsola „przez duże K” – właśnie podobne z nazwy Playstation. Cała moja podstawówka upłynęła pod znakiem wielu tytułów na maszynkę Sony. Wówczas oprócz miłości do gier w ogóle, zrodziło się we mnie szczególne uczucie do RPGów, które zresztą trwa do dziś, zachęcając mnie (no dobra, zmuszając) równocześnie do nauki angielskiego, a także do piłki nożnej. Ogrywając UEFA Champions League 99/00 bardzo spodobał mi się herb Chelsea i od tej pory sympatyzuję z londyńskim zespołem.

W Tekkenie 3 pojawił się szalony Eddy.

Moi sąsiedzi wyprowadzili się, gdy byłam w III klasie, a że pochodzę z niewielkiej miejscowości, mało kto fascynował się u nas konsolami. Znalazłam jednak innego kolegę, z którym toczyłam zażarte boje w Tekkenie 3 i innych bijatykach. Pewnie nasze wspólne walki trwałyby dłużej, gdyby nie wyszło na jaw, że nasze spotkania prezentował w domu jako „dodatkowe zajęcie pozalekcyjne”, więc gdy jego rodzice spytali o to wychowawcę, nie było ciekawie… Jako że gry na PSXa tanie nie były, katowało się tytuły, które się miało. Oprócz pełnych wersji sięgałam często po demówki dodawane do jednego z magazynów o konsolce. Spędziłam chyba setki godzin na demonstracyjnych pojedynkach robali (Worms Armagedon) oraz świnek (Hogs of War), do obydwu zresztą wracam i dzisiaj, jadąc gdzieś z moim PSP. Za to niestety Metal Gear Solid nie udało mi się dotąd przejść, choć w pierwszym levelu poruszam się spokojnie z zamkniętymi oczami. Dzisiaj może to się wydać nie do pomyślenia, ale lubiłam również oglądać dołączane wersje filmowe, obecnie znane lepiej jako trailery. Pamiętam doskonale, jak ogromne wrażenie zrobił na mnie filmik z Final Fantasy VIII. Nie prezentowała gameplayu, ale bodajże intro i jeden z moich ulubionych utworów, Liberi Fatalis.

Przez dłuższy czas miałam taki niepisany rytuał, że kiedy tylko wracałam ze szkoły i zjadałam obiad, sięgałam po pada. Szczególnie ekscytujące momenty wiązały się z zakupem nowych tytułów. Z czasem było ich coraz więcej, w tym same hity RPG: Legend of Mana (ależ ciężko było ją zdobyć!), SaGa Frontier II, a także Finale. Pewnie wielu osobom podpadnę, ale moją ulubioną częścią zawsze była IX. Kupowałam Zidane`a mimo jego cwaniactwa, porównywałam się (z niekorzyścią dla mnie) z Garnett, ujmowało mnie usposobienie Viviego i urzekała historia Freyi. Trudno powiedzieć, ile czasu spędziłam z tą grą, bo licznik zatrzymywał się na 99 godzinach, a dobiłam do niego na początku drugiej płyty. Moja fascynacja grami wiązała się także z pierwszymi próbami pisania recenzji. Kupowałam specjalne zeszyty, najczęściej formatu B5, gdzie prezentowałam moje „przemyślenia” dotyczące ulubionych tytułów. Do tego udoskonalałam je rysunkami. Niestety, motorykę małą mam beznadziejną, a i początkowe teksty wzbudzają najwyżej salwę śmiechu. Jedyną chyba użyteczną rzeczą, które mogłam znaleźć w zeszytach, były kolekcjonowane i przepisywane z czasopism tipsy.

Final Fantasy VIII kobiety także lubią!

Czas gimbazy to przede wszystkim PC. Skończyły się próby calakowania gier, kiedy wciągnęłam się w dwie telenowele – Simsy i FIFĘ. W przypadku piłeczki odzywał się syndrom „jeszcze jednego meczu”, a u simów „jeszcze pół godziny” (szybko mi przeszło usuwanie drabinki od basenu, słowo!). Jako że nie miałam jakiegoś wypasionego sprzętu, rozgrywka wydłużała się automatycznie. Zdarzało mi się przez to przysypiać na zajęciach, ale zawsze miałam wtedy w głowie słowa jednej z piosenek z soundtracku od Elektroników, Wake up the Town. Niestety, nie zawsze Rocky Dawuni potrafił mnie skutecznie obudzić. Pod koniec gimnazjum, bodajże w III klasie, odkryłam emulator gier na NES-a. To był prawdziwy szał! Do tej pory miałam ileś tam kartridży, kiedy nagle do wyboru było przeszło 1000 tytułów, z czego sporo w zrozumiałym języku. Nie zgodzę się jednak z przysłowiem twierdzącym, że od przybytku głowa nie boli. Mając tak duży wybór ciężko było skupić się na jednej grze i ją przejść, szybciej też pojawiał się element frustracji. W wakacje robiłyśmy z rodzicielką nocne maratony z Mega Manem i zapisywaniem stanu gry po przejściu nawet krótkiego etapu. Raz nam się zdarzyło, że utknęłyśmy, bo miałyśmy za mało energii potrzebnej do pokonania konkretnego wroga. Nie zrażałyśmy się i próbowałyśmy scalakować wszystkie części bez uciekania się do kodów, a muszę przyznać, że po niezliczonych próbach pokusa odpalenia Game Genie była ogromna. Babcia nie akceptowała i nie doceniała naszych dokonań, twierdząc równocześnie, że mieszka w porąbanym domu, ale my nie zniechęcałyśmy się. Kilka części udało nam się przejść, ale uważana za najlepszą Dwójka okazała się przeszkodą nie do przeskoczenia.

W liceum doznałam kryzysu osobistego. Nie do końca wybrałam dobrze szkołę, ale byłam zbyt dumna, żeby zdecydować się na jakąś zmianę. Osładzały mi to godziny z idealnymi rodzinami we wspomnianych wcześniej Simsach i wysyłanie simów na studia. O tym, jak często w nie grałam, dowodzi fakt, że przy którymś Wielkim Poście postanowiłam je odinstalować. Ależ to było wyrzeczenie! Do tego kolejne części FIFY, kilka świetnych RPGów z Fable i Jade Empire na czele. Choć odchodzi się od tendencji zwalania wszelkich win tego świata na gry, „za moich czasów” była to jeszcze dość popularna śpiewka. Dla mnie gry zawsze stanowiły element odprężenia i relaksu. Choćbym nie wiem jak długo grała w GTA na co dzień byłam spokojna i nie wykazywałam żadnych agresywnych zachowań. Nigdy też moja miłość do gier nie stała się przyczyną zawalenia czegoś w szkole. Uczyłam się bardzo dobrze, najlepiej z angielskiego, ale to chyba nie dziwi po przeczytaniu poprzednich akapitów. Kryzys nie osobisty, a gamingowy to z kolei początek studiów. Nie miałam jeszcze ani laptopa, ani żadnej przenośnej konsolki. Byłam jednak tak zaabsorbowana nowymi możliwościami, że udało mi się w miarę łatwo przejść ten ciężki czas. Na III roku dostałam dość stary laptop po mojej cioci. Przydał się z przyczyn czysto naukowych, bo mogłam bez problemu pisać na nim prace zaliczeniowe, a i Internet (czasem) odpalił. Za to z gier ponownie sięgnęłam po Wormsy i pojedynkowałam się godzinami w Puzzle Quest: Challenge of the Warlords. Choć cenię sobie bezstresową rozgrywkę i rzadko sięgam po poziom wyższy niż łatwy, tutaj udało mi się przejść całość na hardzie.

 

przegląd megaman na NES pegasus

Mega Man także miał tu swoje pięć minut…

Przełomem i niejako renesansem uczuciowym stał się zakup laptopa. Oczywiście, służyć miał do nauki i pisania magisterki, a że był to tylko wybieg, nikomu nie muszę tłumaczyć. Choć ogrywałam nowe tytuły, z radością wracałam też do starszych. W moje łaski ponownie wkupił się emulatorek NES-a, ale też PSX-a. W końcu mogłam grać we wszystkie ulubione tytuły na jednym sprzęcie. Niestety, momentami natłok nauki był spory, więc żeby wszystkiemu sprostać i nie zetknąć się z napisem „game over”, musiałam nieco odpuścić szaleństwa i zmienić platformę  na podręczniki. Zupełnie inaczej sprawa przedstawiała się, kiedy obroniłam magistra i podjęłam pracę. Odkąd zarabiałam własne pieniądze, nie miałam wyrzutów sumienia w związku z różnymi wydatkami. Cała moja dziecięca fascynacja wróciła ze zdwojoną mocą. Najpierw kupiłam PSP i zaopatrzyłam się w kozackie w moim mniemaniu tytułu. Standardowo masa RPGów (Crisis Core, Tales of Eternia, różne części FF), ale też otworzyłam się na inne gatunki, kończąc choćby świetne, ale i straszne Silent Hill: Origins. Lubiłam sięgać po kieszonsolkę głównie w podróży oraz przed snem. Do tego zaczęłam kupować zagraniczne książki o NES-ie, a także stare numery czasopism. Wciągnęłam się w tworzenie ulubionych pixel artowych postaci z koralików (mam już sporą kolekcję) oraz swoistą „odzież patriotyczną”. Znów wróciłam do szkoły, ale obecnie jestem z tej drugiej strony. Miłość do gier na pewno mi pomaga, bo uczniom podstawówki łatwiej złapać kontakt z katechetką gamerką niż zdystansowanymi nauczycielami, choć to z kolei zachęca ich do prób zagadywania mnie na zajęciach. Dostałam kilka ofert pojedynków online, ale nigdy się nie zdecydowałam w obawie przed kompromitacją. Niedawno też kupiłam Playstation 2 i chociaż trudno mi się przestawić na grę analogiem miast krzyżaka, pomału robię postępy.

Nasza czytelniczka nie ogranicza sie tylko do staroci – tutaj trailer Detroit Become Human.

Cieszę się, że mam możliwości rozwijania mojej pasji i tak naprawdę omijają mnie te wszystkie stereotypy o grach, jakoby kreowały psycholi/były tylko dla mężczyzn i dzieci/są bezużyteczną stratą czasu (niepotrzebne skreślić). Choć cenię gry retro i chętnie do nich powracam, wiem, że wielu tytułów nie przejdę. Stąd też z ogromną przyjemnością i rozdziawioną buzią oglądam wyczyny speedrunnerów. Lubię też zagrać w gry uznawane za samograje lub filmy interaktywne. To wspaniałe, że nasze medium pozwala graczom na większe poczucie immersji dzięki iluzji podejmowania własnych wyborów, wpływających na przyszłość. Cieszę się, że gry potrafią wzruszyć niczym dobra książka, za co szczególnie cenię Life is Strange, Heavy Rain oraz Detroit: Become Human. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że rozwój gier będzie postępował, zaś „gry-matki” stale będą szanowane i uznawane, również przez dzisiejszych fanatyków Fortnite.


* Zauważyliście, że tekst napisała KO-BIE-TA! Na naszym portalu! Brawo!

Laureatom gratulujemy! Podeślijcie na e-mail centrali Wasze adresy, na które wyślemy nagrody. Wszystkim, którzy przysłali teksty (ale jednak nie dostali się do czołówki i nie otrzymali nagród), dziękujemy i przesyłamy uściski. Borsuk, może wysłać Wam również po dwa suszone grzyby, żebyście mogli ugotować sobie mini wersję zupki, którą zawsze nas częstuje na turniejach w jego norze :) Pozostałych prosimy o komentarze, czy nasz wybór jest słuszny, a może w komentarzu napiszecie parę słów Waszej historii?