Recenzja | Klonoa – Beach Volleyball (PSX)

Częstym zabiegiem twórców gier jest maksymalizacja zysków z własnych postaci, które zdobywają ogromną popularność wśród graczy. Nie mówię tu już nawet o całej masie gadżetów wszelkiej maści, koszulek lub innych przedmiotów, o jakich nawet nie mam pojęcia. Chodzi o bohaterów gier danego gatunku, którzy później nieco zmienili branżę. Mamy przecież Crasha, wsiadającego za kółko małego karta, mamy małpy z Ape Escape, kształcące się w bardzo specyficznej akademii (ależ to Ape Academy było crapem!), czy choćby Digimony, które opuściły File City i zaczęły nawalać się na kilkupiętrowych arenach (Digimon Rumble Arena). Dzisiaj pragnę omówić tytuł, gdzie twórcy podobnie chcieli zarobić trochę na nazwie i stworzyć coś przyjaznego dla dzieci. Przed Państwem turniej siatkówki plażowej w wydaniu bohaterów z gry Klonoa!

Pa teraz, jaka ścinka leci!

Po włączeniu się gry wita nas radosne, wykrzyczane „turu tuturu turu – łohił!”. Nie wiem czemu, ale zawsze wyczekiwałam tego momentu, wydawał mi się bardzo sympatyczny. Po wciśnięciu Startu otrzymujemy tryb gry dla jednego gracza: turniej lub sparing, a także możliwość rywalizowania z ziomeczkiem na kanapie (lub z trójką ziomeczków, multitap dawał taką możliwość). Do tego dochodzą trzy poziomy trudności, które faktycznie są odczuwalne. Jeżeli ktoś ukończył już 10 lat, może spokojnie zacząć od poziomu Normal. Easy jest banalne, niemal każdy atak kończy się punktem, zaś przeciwnik popełnia też sporo błędów własnych, także przy serwie. Hard to już trudniejsza przeprawa, gdzie nasi rywale długo prowadzą grę, potrafią ściąć lub podkręcić piłkę. Stąd moja pierwotna sugestia. Gra jest jednak przyjazna tym, którzy chcą ją scalakować, ponieważ żeby wszystko odkryć, należy przejść tytuł wszystkimi postaciami, bez względu na poziom trudności. Innymi słowy – nawet dzieciaczek pykając na Easy odkryje tę samą zawartość co gracz, który przejdzie grę na Hardzie.

Zacznijmy od turnieju. Zasady gry są proste niczym budowa pewnego urządzenia, służącego do młócenia zboża. Wybieramy sobie dwie postaci z uniwersum, przy czym musimy pamiętać, że główną jest ta pierwsza. W samym rozgrywaniu meczu nie ma to żadnego znaczenia, jednak jeśli chcemy odkryć bonusy, dodatkowe postaci i plansze, musimy przejść grę wszystkimi bohaterami, zaś „liczony” jest właśnie ten pierwszy. Jeżeli trudno nam się zdecydować, zawsze jest opcja losowania grajków, której zawsze używałam do wyboru wspomagacza/przydupasa. Przed nami trzy mecze, których poziom jest bardzo zbliżony, po czym niejako wychodzimy z grupy. Po krótkiej scence, która okraszona jest futurystyczną, mającą wprowadzić element grozy muzyczką, kiedy to nasi nowi rywale w dymkach wymieniają się przemyśleniami (w wolnym tłumaczeniu: skopiemy im tyłki bez trudu, ha, ha, ha, nie mają szans, ha, ha, ha) czekają nas nieco trudniejsze spotkania. Od tego etapu, bez względu na to, jakim teamem dysponujemy, trafiają się nam zawsze ci sami przeciwnicy. Są to Garlen i Guntz. Pierwszy ma stylówkę na jakiegoś majora, a drugi wygląda jakby był żywcem skopiowany z któregoś Sonica. Po pokonaniu tych przyjemniaczków czeka nas ostateczna walka. Trafiamy do pałacu, gdzie Garlen na wzór Pokemona ewoluuje w wyższą formę, zaś towarzyszy mu gospodarz miejscówy, Nahatomb. Ów gość przypomina z kolei jakiegoś nieco zmutowanego dinozaura. Gra dużo lepiej od wcześniejszych postaci, ale da się go załatwić – w końcu gość notorycznie pali cygara, a wiadomo, że to nie służy sportowcom.

Zawodnicy po zażyciu nielegalnych substancji

Postaci do wyboru są kolorowe i ciepłe. Nawet czarne charaktery nie mają w sobie zbyt wiele grozy. Wynika to zapewne z faktu, że gra ma być przyjazna dzieciom. Jak wspomniałam, każdy z bohaterów rozgrywa piłkę w ten sam sposób, jednak jest coś, co ich wyróżnia. Aby o tym wspomnieć, parę słów o mechanice. Nasze boisko podzielone jest na dziewięć części. Kiedy zdobędziemy punkt, na mini mapce zaznacza się kwadrat w miejscu, w które trafiliśmy. Gdy uda nam się ugrać trzy punkty w miejscach obok siebie lub po skosie, takie małe bingo, otrzymujemy możliwość wykonania mega strzału (to moja własna nazwa, żeby nie było :p), który jest wart dwa punkty. Im więcej linii się przecina, tym więcej punktów zdobędziemy atakiem. Musimy pamiętać, aby wykonać go w odpowiednim momencie. Jeżeli zdecydujemy się na przysolenie przeciwnikom taką ostrą piłą, tempo gry zwalnia i możemy oglądać akcję niemal w wersji slow motion. Kiedy piłka przejdzie przez siatkę zazwyczaj punktujemy, niemniej może się okazać, że za późno wciśniemy przycisk, kiedy będzie się znajdywała zbyt nisko, i zwyczajnie zawiśnie na siatce. Tutaj już każdy z naszych bohaterów ma inny atak, takie siatkarskie fatality, każdemu z nich towarzyszy zabawna animacja. Kotek Tat zrzuca na przeciwników ogromnego czworonożnego władcę świata, Heart Moo (nie mam pojęcia, co to jest) zmienia ich w swoich pobratymców, zaś choćby wojowniczy Chipple przeskakuje przez siatkę i sam nokautuje rywali. Świetnie to wygląda! Moim faworytem był zdecydowanie Tat, gdyż uwielbiam koty, poza tym zawsze po zwycięstwie był taki ukontentowany (podły, jak każdy przedstawiciel tego gatunku ;)), choć zastanawia mnie nieco jego wygląd: niewielki zwierzak siedzący w pionowym hula hoopie, wyglądający jak pacynka z ogonem… trochę to wszystko creepy, więc musicie wcześniej ustalić spójną wersję, nim dzieci zaczną pytać, czemu ten zwierz nie ma tylnych łapek.

Who`s the Boss?

Podobnie jak w bijatykach, historia dodawana jest na siłę i w sumie bez niej też by się obeszło. Niemniej skoro jest, słów kilka, a nawet mały akapicik, jej się należy. Otóż okazuje się, że nasze postaci nie rozegrały turnieju jako znajomki z jednego fandomu, ale każdej z nich towarzyszy ukryty cel związany z zawodami. No może nie do końca – bo wygrać hajsy każdy chce, tylko opcja ich wydania jest zupełnie inna. Nasz tytułowy bohater musi naprawić szkody, które wyrządził, Lolo (znów kobiecy stereotyp w grach) rusza prosto na shopping, Chipple nie dowierza i żąda rewanżu. Nie będę tutaj wszystkiego wymieniać, bo tak naprawdę te historie pojawiają się dopiero po napisach końcowych i nie wszyscy gracze mają tyle samozaparcia, żeby do końca to śledzić, w sumie nie są one jakoś powalająco ciekawe lub zabawne, jednak zawsze otrzymują taką możliwość. Plus dla twórców, że jednak nie zostawili tego „bez słowa”, a kto będzie chciał, zobaczy.

No właśnie, wygląd. Jest kolorowo i radośnie. Mamy do wyboru kilka planszy, część zdobywamy wraz z rozwojem „fabuły”. Faktycznie, nie ma ich wiele, ale te które są, wyglądają całkiem przyzwoicie. Przy okazji trzeba omówić ścieżkę dźwiękową, ponieważ każde boisko ma swoją własną melodię. Jedno przypomina stereotypową Holandię, z zielenią (nie taką, jaka obecnie kojarzy się z tym krajem ;)) i wiatrakami w tle, towarzyszy im dźwięk zbliżony do harmonii. Ciekawie wygląda levele rozgrywany na dużym kawałku drewna na wzór tratwy, wokół której jest pełno wody. Wspomniany wcześniej pałac Nahatomba przypomina kryjówkę mafijnego bossa. Do tego po każdej akcji, szczególnie odczujemy to po takiej soczystej, okraszonej super atakiem, pojawia się replay, dzięki czemu możemy napawać się naszą niezwykłością i kunsztem. Muzyka w poszczególnych miejscach mocno z nimi współgra. Co do warstwy dźwiękowej, nie można nie wspomnieć odgłosów naszych zawodników. Jest to coś między stękaniem, sapaniem, a pojedynczymi zwrotami. Praktycznie każde, nawet łatwe odbicie, kwitowane jest jakimś „łoł”, „e”, „łuł” i tym podobnym. Dużą satysfakcję sprawia odgłos ścinanej piłki, czuć moc w uderzeniu! Z kolei przy kiwce słyszymy delikatne plumknięcie. Ogólnie jest to mocno intuicyjne i nie ma się co czepiać.

Bardzo dużą rolę w grach sportowych odgrywają zwykle statystyki. W przypadki Klonoa Beach Volleyball po rozegranym meczu również możemy obejrzeć, jak poszło naszej ekipie. Postać najlepiej punktująca otrzymuje tytuł MVP, który nie przekłada się na nic, zaś uwzględniane w zestawieniu są zdobyte punkty, asy serwisowe, super ataki, kiwki, bloki, ale też tracimy za popełnianie błędów własnych. Podsumowaniu towarzyszy dokładna rozpiska wraz z wizerunkami naszych bohaterów. Postaci z przegranej drużyny także występują, jednak ewidentnie źle znoszą porażkę i pogrążeni są w smutku, niemalże depresji. To fajnie buduje klimat (niekoniecznie czyjeś nieszczęście, raczej świadomość rywalizacji między zespołami).

Już niedługo za oknem…

Żeby nie było, że gra jest idealna, należy wskazać też kilka mankamentów. Dla hardkorów na pewno będzie nim poziom trudności, gdyż nawet najwyższy da się stosunkowo szybko opanować. Oprócz ataków specjalnych wszystkimi bohaterami gra się tak samo. Wybieramy ich raczej przez sympatię wyłącznie. Sam turniej też jest krótki, bo zawiera 5 meczów, wydłużanych przez loadingi. No właśnie – pojawiają się po każdym meczu, chwilę trwają, zaś przy dwóch końcowych meczach ewidentnie się przedłużają. Może czekając czas wolniej płynie, ale łącznie jest ich tyle na turnieju, że dałoby się rozegrać mecz. Nie każdemu też może odpowiadać mimo wszystko słodki klimat tej gry, przy czym uważam, że dorośli też mogą czerpać z niej sporo frajdy.

Ogólnie uważam Klonoa – Beach Volleyball za grę absolutnie godną polecenia, nie tylko dla fanów uniwersum. Może sympatycy gier sportowych nie będą na dłuższą metę usatysfakcjonowani, niemniej nawet ci, którzy WF-y kojarzą głównie z lewymi zwolnieniami, będą mieć masę frajdy przy rozgrywce, wzrastającej wprost proporcjonalnie do ilości znajomków na kanapie. Bohaterowie są po prostu fajni, wydają śmieszne dźwięki, statystyki motywują do dalszego zdobywania coraz to nowych boisk. Choć rzeczywiście postaci niemal nie różnią się pod względem grywalności, nie łapie się szybko poczucia nudy. Do tego można traktować tę grę jako alibi – kiedy ktoś znajomy zauważy, że w to gramy, dużo łatwiej będzie wytłumaczyć się w lecie z wgapiania się w roznegliżowanych zawodników/zawodniczki i udawania, że to nasz ulubiony sport, odkąd pamiętamy. Jeżeli mam ocenić subiektywnie (w końcu to recenzja), ale też uczciwie, zielony znak bez medalu powinien być adekwatny.

Retrometr


Ciekawostki:

» mimo swojej ogólnej popierdółkowatości gra otrzymała ocenę aż 9,5 na 10 w portugalskim Super GamePower

» ostatnia gra z serii Klonoa powstała w 2008 roku, jednak nasz bohater pojawiał się gościnnie w innych tytułach, często w zaskakujących okolicznościach, chociażby jako breloczek od kluczy w edytorze postaci w Soul Calibur V

» każda z postaci ma dwa komplety strojów. Drugie można zobaczyć wówczas, gdy naszym przeciwnikiem jest jedna z postaci, którą sami także mamy w drużynie

O Prezesowa 68 artykułów
Nowa na pokładzie, gotowa do pracy! Ulubione gatunki gier: jRPG-i, wszelkie Simsy, sportowe, platformówki, "GTA podobne" oraz tytuły poruszające problematykę moralną. Posiadane platformy: NES (no dobra, Pegasus), PSX, PS2, PSP, PC, od niedawna także PS3, przy czym najukochańszą jest ta pierwsza. Raczej casual niż hardcore, niemniej potrafiąca docenić tytuły kopiące w rzyć.