Kolejny przedruk z mojej byłej strony, kolejne recki na NES-a. O ile na RnG pozwalałam sobie na różnorodność, tak na Retrobibliotece działałam dość monotematycznie. W każdym razie zapraszam do zapoznania się z kolejnymi produkcjami z amerykańskiej wersji Famicoma. Adventures of Lolo od HAL Laboratory, Battletoads od Rare i Summer Carnival ’92 od Kid Corp.
Adventures of Lolo
HAL Laboratory (1989)
Logiczno-zręcznościowa
W grotece NES-a znajduje się sporo postaci, które z samego założenia mają być kolorowe i słodkie. Jest to jak najbardziej zgodne z polityką Nintendo, które za wszelką cenę starało się być kojarzone z firmą rodzinną i przyjazną. Oczywiście, mamy też całą serię tytułów, będących konwersją z automatów, jakie przeczą tej tezie, czyli napakowanych kolesi z Contry czy inne pozycje o oczyszczaniu kosmosu z przybyszów z innych planet, jednak równocześnie przejmujemy stery nad różowiutkim Kirbym, pingwinkami z Binary Land czy myszką Mappy. W 1989 roku zadebiutowała pierwsza z trzech części, seria wydana przez HAL Laboratory z niebieską kulką w roli głównej, wpisująca się w trend dobra i słodyczy, Adventures of Lolo.
Podczas intro dowiadujemy się, z czym tym razem przyjdzie nam się zmagać. Jak się okazuje, nie tylko prawdziwi mężczyźni muszą odbijać swoje kobiety z rąk zła. Również będące w związku bloby powinny uważać na antagonistów czyhających na bliskie im niewiasty. Niestety, szczęście Lola i jego różowej partnerki (nie mylić ze wspomnianym wcześniej Kirbym, tego typu związki nie były wówczas tak powszechne) zostaje zmącone, gdy ta zostaje porwana. Aby ją odzyskać, nasz protagonista musi wejść do zamku i wspinać się po wieży, w której każde z pięter wymaga odnalezienia wyjścia. Oczywiście producenci na starcie raczą nas informacją, że jedynie Lolo może uratować Lalę (oryginalnie, nie ma co). Co wobec tego musi robić gracz?
Jak powiedziałby jakiś specjalista od coachingu, wszystko, by dostać się na szczyt. Na każdym z etapów widzimy niewielkie serduszka i dziwnie wyglądające istoty. Po zdobyciu serca dostajemy możliwość strzelania (jedno serce – jedna kulka), dzięki któremu zamieniamy te stworzonka w kule i możemy je przepychać. Po wyzerowaniu serc z planszy otwiera się skrzynka dająca nam wyjście. Tyle tylko, że żeby faktycznie zdobyć potrzebne rzeczy, musimy mocno nagimnastykować nasze szare komórki. Często będziemy korzystać z naszych kolegów, by udało nam się zrobić sobie miejsce, innym razem będziemy blokować antagonistów, którzy mogą do nas strzelać. W każdym razie gra jest dość trudna i bardzo szybko da nam to odczuć, mimo cukierkowej oprawy i radosnej muzyczki.
Skoro już o kwestiach audiowizualnych mowa, mamy do czynienia z klasycznym produktem rodem ze stajni Nintendo, mocno family friendly. Słodkie, kolorowe bloby, nasi przeciwnicy na planszy, którzy, choć mogą przynieść nam utratę życia, przypominają bardziej postaci, które można by przerobić na maskotki. Całość wygląda bardzo ładnie. Muzyka jest za to nieco zbyt infantylna i z pewnością nie służy wytężaniu szarych komórek — tutaj pozytywnym przykładem mógłby być soundtrack z Solomon’s Key — jednak mimo wszystko nie męczy.
Należy również wspomnieć o dwóch ważnych wadach, które posiada ta gra. Jedną z nich jest to, że da się jej nauczyć. Ktoś, kto kilka razy uratował Lalę, może robić to kolejny raz niemal z zamkniętymi oczami. Kolejna rzecz to fakt, iż możemy coś sknocić do tego stopnia, że trzeba będzie level powtarzać. Na pewno plusem jest możliwość użycia przycisku SELECT, by rozpocząć od nowa, tracąc życie, jednak czasem jeden niefortunny ruch i już jest po nas. Kolejną zaletą są passwordy, zawsze je ceniłam w tytułach, w których nie ma opcji zapisu stanu gry, w końcu NES-owi puryści nie dopuszczają do siebie myśli, by grać na emulatorach, na dodatek z tego typu dopałkami.
Pierwsza część przygód Lolo jest bardzo ciekawą produkcją. Łamigłówki z poziomu na poziom są coraz trudniejsze. Dziwić może ta nieco dziecięca oprawa, gdyż w moim odczuciu dla maluchów gra może być za trudna. Fajnie, że mamy do czynienia z ciekawym wyzwaniem, ładną grafiką i jednak nieco czasu musimy na to poświęcić. Z czystym sumieniem polecam.
Battletoads
Rare Limited (1991)
Beat ’em up
Odkąd recenzuję gry, często zwracam uwagę na poziom trudności. Nigdy nie ukrywałam, że przy całej mojej fascynacji tym medium doceniam możliwość uzyskania łatwej przeprawy przez dany tytuł, choćby dla poznania historii. Mało jest trudnych gier, które faktycznie przyciągają mnie do pada. O ile mogę je oglądać na YT lub kibicować komuś ze znajomych, tak już sama zbytnio się frustruję, by setny raz próbować przejść dany etap. Istnieją jednak takie klasyki, które mimo potwornie wysokiego poziomu trudności zasługują na to, by poznali je również niedzielni gracze. Z pewnością należy do nich wydany w 1991 roku przez Tradewest Battletoads. Produkcja pojawiła się na wielu różnych konsolach, jednak ja recenzuję wersję z NES-a.
Jak się okazuje, naszym żabom zginęła kobieta oraz jeden z towarzyszy. W związku z tym naszym zadaniem jest odbicie ich w pojedynkę lub wespół z innymi żabulcami, korzystając z opcji multiplayer. Co jest bardzo fajne, podobnie jak w innych beat’em upach, grając we dwójkę, łoimy naszych przeciwników równocześnie, nienaprzemiennie. Ze względu na poziom wyzwania warto zaopatrzyć się w towarzysza i spory dzbanek melisy.
Rozgrywka jest trudna, ale także zróżnicowana. W wielu etapach będziemy najzwyczajniej w świecie przemierzać świat „od lewej do prawej”, jednak to nie jedyne atrakcje, gdyż elementów zręcznościowych będzie cała masa. Przyjdzie nam spuszczać się z liną w dół, gdzie z będziemy zewsząd atakowani, wsiądziemy na skuter, przy czym droga do celu wymagać będzie omijania choćby wyładowań elektrycznych, będziemy uciekać przed kołem zębatym. Zmierzymy się z wielkimi dżdżownicami (niczym monstrum z Diuny), gdzie będziemy musieli uważać na to, by przypadkiem z nich nie spaść, co skutkowałoby utratą życia. Nasze żaby mają kilka punktów HP, więc przyjmą na umięśnione klaty kilka ciosów, nim ostatecznie zginą, ale śmierć wyłania się dosłownie zza każdego rogu.
Bardzo fajne jest to, że możemy wykorzystywać jako broń różne bajery, które wypadają z wrogów. Kiedy atakuje nas robot chodzący na wysokich nogach, użyjemy później jednej z jego kończyn do ataku. Gdy z kolei trzeba będzie stawić czoła latającej świni, będziemy mogli również ją ujeżdżać. To ciekawe, ponieważ niemal każdy napotkany wróg daje nam sposobność do tego, by spróbować nieszablonowo wykorzystać jego truchło.
Warto wspomnieć również o bardzo ciekawie zaprojektowanych bossach. Mimo ich oryginalności świadczącej o dużej pomysłowości twórców uważam jednak, że łatwiej stawić im czoła niż niektórym etapom w grze. Już pojedynek z pierwszym szefem jest jak na warunki NES-a mocno nowatorski. Ukazuje nam się widok z oczu robota oraz celownik. Kierując bohaterem, unikamy ostrzału i ciskamy w niego kamieniami. Po kilku uderzeniach widać nawet pęknięcia na szybie. Robi wrażenie! Natomiast niektórych bossów załatwimy klasyczną metodą „w zaparte”. Kiedy ich uderzymy i opadają, nie pozwalamy im trafić na ziemię, tylko uderzamy do skutku. Bardziej wymagającym może to przeszkadzać, ja traktowałam to jako chwilę wytchnienia.
Pochwalenie sfery audiowizualnej będzie chyba formalnością. Nasz bohater ma fajne animacje uderzenia, oczy wychodzą mu z orbit na widok przerażających bossów, mimo prawdziwej feerii barw gra działa płynnie, bez żadnych problemów i zastojów. Levele są zróżnicowane, o czym już padło, po przejściu każdego dostajemy widok mapki i informację, gdzie obecnie się znajdujemy. Kiedy wyeliminujemy szefa, ukazuje nam się scenka, w której nasza antagonistka odgraża się płazom. Miodzio. Z kolei muzyka przywodzi mi na myśl NES-owe gry Codemasters, co powinno być wystarczającą rekomendacją. Przyznaję, że nie mam ulubionego utworu, jednak jako całość, skomponowana z grą, prezentuje się świetnie.
Niewątpliwie Battletoads jest jedną z najlepszych gier swojego gatunku w dobie 8 bitów. Nieustająca akcja, dużo ciekawych rozwiązań, świetna grafika i audio. To wszystko składa się na oryginalny i wymagający tytuł. Szkoda, że twórcy nie pozwolili na wybór poziomu trudności, jednak w dobie emulatorów i zapisywania stanu gry ma się większą szansę na sprostanie wyzwaniu.
Summer Carnival ’92
KID Corp. (1992)
Shoot ’em up
Dla rodzimych fanów Pegasusa fakt, iż dana gra ukazała się jedynie na NES-ie lub Famicomie, nie miał żadnego znaczenia, gdyż w zwykle żółtych opakowaniach dostawali gry, które mogli odpalić na swojej konsolce. Tymczasem wiele ważnych produkcji było swoistymi exclusive’ami, jakie wychodziły jedynie w kilku krajach czy na danej szerokości geograficznej. Famicom ma w swojej bibliotece choćby Summer Carnival ’92, wydany przez Kid w 1992 roku. Czy to dobrze, że jedynie Azjaci mogli zagrać w oryginalną wersję tej gry?
Już po pierwszych chwilach z grą można ocenić, że zdecydowanie nie! Jako gracz wsiadamy do statku kosmicznego o nazwie Recca (to również alternatywny tytuł gry), naszym zaś głównym celem jest niszczenie kosmitów, zatem nie jest to szczególnie oryginalna fabuła, choć z pewnością wystarczająca dla shmupa. Kiedy tylko wystartujemy z koksem, nie będzie ani chwili na zastanowienie. Z każdej strony wlatywać w nas będą wrogie oddziały, po przeleceniu fragmentu etapu ścieramy się z bossem. Trudno powiedzieć o rosnącym poziomie trudności, ponieważ od samego początku zostajemy wrzuceni w sam środek walki inter galaktycznej.
Jak zwykle w przypadku tego gatunku, ogromną rolę odgrywają power upy. Kapsuły z literkami, kojarzące się z lekka z Contrą, dają nam konkretne strzelanie, uzbrajają w rakiety, wpływają także na prędkość naszego statku. Oczywiście, czynniki te są ogromnie istotne, szczególnie w przypadku gry na najwyższym poziomie trudności, gdzie górę nad logiką i planem biorą wyczucie i intuicja. Czasem uda nam się mocnym atakiem na pełnej petardzie pokonać bossa nim na dobre się za nas zabierze. Innym razem nasza zuchwałość zostanie łatwo skarcona. Fani gier arcade z pewnością się ucieszą, gdyż naszym zmaganiom towarzyszy licznik czasu – można rywalizować ze znajomymi o to, kto uzyska najlepszy wynik.
Strefa audiowizualna jest absolutnie powalająca. Jak pisałam, zanim się podrapiemy po nosie, ruszy na nas cała armia samolocików i innych ustrojstw, które prędko zostaną rozbite w pył naszym strzelaniem, w tym niezwykle efektownymi laserami. Im dalej, tym lepiej, gdyż bossowie świetnie się prezentują. Do tego jeszcze niektóre tła się poruszają, co w połączeniu z najlepszym techno w grach ever daje poczucie niemalże wpadnięcia w trans. To kolejny atut, który sprawia, że od gry niemal nie da się oderwać.
Summer Carnival ’92 to kawał dobrej strzelanki kosmicznej, nie jest produkcją zbyt długą, niemniej mnogość poziomów trudności pozwala na dozowanie wyzwań i sięganie coraz wyżej. Genialna muzyka, choć fanką samego techno nie jestem, cudowna grafika, ale przede wszystkim nieustająca akcja, zmuszająca nas do skupienia i obserwacji. Polecam tę grę, nie tylko miłośnikom gatunku, gdyż wciąga totalnie.