Uważasz, że widziałeś już wszystko i żadna platformówka nie jest dla ciebie zbyt trudna? Wielu tak myślało, dopóki nie skonfrontowali się z ninją. Załóż więc śmieszne, drewniane klapki i weź do ręki katanę. Obejdzie się bez wakizashi, ale o shurikenach radzę pomyśleć. A, i nie zapomnij swojego pasa. Nie masz żadnego? To się zmieni.
Graliśmy już we wszystko. W zakresie gier zręcznościowych twórcy zawsze puszczali wodze fantazji i dzięki temu było nam dane kierować najwymyślniejszymi postaciami, mniej lub bardziej autentycznymi. Ale nigdy nie mieliśmy okazji zagrać… ninją. Argonaut Games, studio kojarzone jedynie z Crociem i Harrym Potterem szybko wyniuchało tę lukę i wprowadziło tam swój okręt w mitycznym poszukiwaniu „złotego runa” – gry kompletnej, która absolutnie zdominuje w gatunku. Czy ta mityczna wyprawa pięćdziesięciu dwóch Argonautów powiodła się? Sprawdźmy to! Pod koniec 2003 roku pojawia się wydana przez Namco gra o chwytliwym tytule I-Ninja.
Gra przenosi nas do bliżej nieokreślonych, mocno współczesnych czasów. Młody ninja, ciągle szukający oświecenia, trenuje pod okiem swojego Sensei. Jest jeszcze zdrowo nieokrzesany, zatem jego mistrz wiecznie go strofuje i poucza. Pewnego dnia mistrz zostaje zaatakowany przez żołnierzy armii Ranx dowodzonej przez Imperatora O-Dor’a, głównego antagonisty produkcji zarazem. Nasz mały Azjata zgrabnie kosi oddział za pomocą kilku cięć katany i ratuje nauczyciela z opresji, ale to jeszcze nie koniec. Atak przypuszcza dziwaczny stwór, równie szybko zneutralizowany niezawodnym ostrzem. Z jego ciała wydostaje się tajemniczy kamień, po dotknięciu którego wojownik wpada w istny szał. Rozpierany energią fruwa po okolicy, tnąc wszystko na swojej drodze. Pech chciał, że na tej drodze stał sam mistrz. Chlast – mistrz umiera. Pojawia się przed młodzieńcem w postaci ducha. Wściekły ninja postanawia pomścić swojego mentora pokonując samego O-Dor’a. Brzmi jak fabuła taniego chińskiego filmu akcji, napisana w przerwie przed madżongiem? No pewnie, ale ile w tym miodu!
Gra oferuje nam niesamowicie zróżnicowane etapy, na których głównym celem jest zebranie specjalnej odznaki. Do zebrania jest ich 64, co tylko przekonuje nas o ogromnej ilości zabawy, jaka nas czeka. Gra podzielona jest na pięć światów, których pilnuje boss. Aby wyłączyć pole siłowe, blokujące drzwi do walki z bossem, trzeba otrzymać pas w odpowiednim kolorze. Dokonać tego możemy jedynie za pomocą zebrania określonej ilości odznak. Mamy pasy od białego począwszy, na czarnym kończąc. To samo tyczy się samurajskich mieczy, których coraz to lepsze wersje, odpowiadające kolorem pasom dostajemy po ubiciu określonej ilości przeciwników na etapach. Poziomy usłane są dosyć gęsto monetami, za które to możemy kupić bonusowe etapy zręcznościowe o ogromnym poziomie trudności po „wyczyszczeniu” świata (czytaj: po pokonaniu bossa). Wyczyszczenie świata równa się także ze zdobyciem nowego kamienia, zupełnie takiego, jakiego dotyka nasz bohater we wprowadzeniu do gry. Łącznie jest ich cztery, każdy odblokowuje inną moc specjalną, której można użyć podczas rozgrywki. Mamy moc, która zwiększa zadawane przez nas obrażenia, moc leczącą, mamy też efektowny, ogromnych rozmiarów shuriken, na który wskakujemy i tniemy wszystkich wrogów. Ostatnią mocą jest tytułowy „I-Ninja”, który porównać można z mocą z God of War – nasz koleżka jest absolutnie nietykalny i śmiertelnie niebezpieczny. Po zebraniu 64 odznak odblokować możemy zamknięte dotychczas drzwi w pierwszym świecie, prowadzące do specjalnej, piekielnie trudnej areny.
Mechanika rozgrywki zasługuje na medal. Etapy są zbudowane klasycznie – jesteśmy w punkcie A, musimy dojść do odznaki w punkcie B, a pomiędzy tymi punktami mamy różnego rodzaju przeszkody, łamigłówki i sporą ilość wrogów. Przeszkody – istna orgia dla fana platformówek! Opracowane to zostało w sposób absolutnie genialny – mamy specjalny łańcuch, na którym możemy się bujać niczym Lara na linie, mamy zdolność biegania po ścianach zupełnie jak książę Persji, a wielkie przepaści przefruniemy za pomocą zrobionego z miecza „helikopterka”. Odpowiednio połączone, potrafią być niebywale wymagające i nie raz poczujemy satysfakcję z pokonania takiej kombinacji przeszkód. Nowatorstwo – w myślach powtarzałem sobie to słowo praktycznie bez przerwy, ogrywając ten tytuł. Niektóre rozwiązania są jak filmy Tarantina – w momencie premiery stają się bez precedensu kultowe. Gra ocieka zróżnicowaniem – tutaj nic się nie powtarza, oprócz zbierania odznak i cięcia setek żołnierzy Ranx.
Mamy na przykład „naprawić” wielkiego robota, tocząc trzy wielkie kule, będące jego oczami i sercem wzdłuż etapów. Jest tu dużo kombinowania i precyzji rodem z gry Ballance, w której to musieliśmy przeprowadzić kulkę ze startu do mety. Po naprawieniu robota kierujemy nim w epickiej walce bokserskiej z bossem świata, w którym się znajdujemy. Musimy też przeturlać beczkę z prochem, stojąc na niej, wyprzedzić palący się lont i „uratować” odznakę, którą dynamit wysadzi w powietrze, zniszczyć fabrykę rakiet i wiele, wiele więcej. W świecie dżungli spotkamy genialnego bossa, który to żywi się duszami zabitych przez nas Ranxów, a jedynym czułym miejscem jest jego… mózg. Mięso armatnie też grzeszy rozmaitością – mamy zwykłych żołnierzy w kolorach pasów, gdzie biały jest najłatwiejszy do ubicia, a czarny potrafi blokować ciosy i sporo z nich zablokuje twarzą, zanim padnie. Oprócz nich, mamy genialnych „zasadzkowców” – żołnierze ukryci w krzaczku lub beczce, wyskakujący przed naszą twarzą, mamy samobójców-kamikaze, nie zabraknie też walk z minibossami – kapitanami i innymi sporych rozmiarów stworami. Na nudę nie będziemy też narzekać z powodu różnorodności światów – pozwiedzamy dżunglę, górskie przełęcze w nocy (najbardziej klimatyczna mapa w grze!), pobrodzimy też w wodzie na plaży i odwiedzimy przestrzeń kosmiczną, na której zabawnie brakuje grawitacji, co wykorzystamy oczywiście na naszą korzyść. Gra jest bardzo dynamiczna i jest to jej ogromna zaleta.
Od strony technicznej produkcja ta również prezentuje się bardzo dobrze – grafika może przywodzić na myśl gry dla dzieci, jak to bywa w przypadku większości platformówek, ale ten, kto tak sądzi, zmieni zdanie, gdy zostanie zmiażdżony przez dosyć wymagający od gracza gameplay. Mamy zatem zabawne, bajkowe postaci, kolory są bardzo żywe, miłe dla oka. Od strony audio jest to absolutne mistrzostwo – będziemy szlachtować naszych wrogów w akompaniamencie szybkiej, elektronicznej ścieżki dźwiękowej, od czasu do czasu przeplatanej gitarowymi kawałkami. Głosy postaci są również bardzo dobre i tworzą z resztą spójną całość. Oklaski należą się świetnym kwestiom naszego sensei, który pokrótce streszcza nam, co nas czeka za drzwiami do kolejnego etapu. Są one posmarowane grubą warstwą humoru i tworzy to jeszcze lepszą otoczkę całości. Przez cały czas rozgrywki, a grałem bardzo długo, nie nudziłem się ani razu i cały czas świetnie się bawiłem. Kto zdoła pokonać misję bonusową „Egg Shell Skull”, w Mountain Gorge, może okrzyknąć się prawdziwym ninja. Poziom trudności jest, cytując innego azjatę, impossibru.
I-Ninja to produkcja absolutnie kultowa, choć nie spotkała się z szerokim gronem fanów. Zróżnicowanie etapów i mechanika rozgrywki robi wrażenie. Całość jest bardzo spójna, lekka i przystępna, za co wielki plus. Nie znudziłem się tytułem, a gry potrafią mnie szybko znudzić. Polecam każdemu fanowi platformówek, fanom ninja oraz tym, którzy szukają po prostu sporego wyzwania w grze, która wygląda na zupełnie bezbronną i łatwą.
Tekst podesłał nam Robert Jabłoński a.k.a. Makaveli