Przegląd Griftera | Podsumowanie roku szalonego 2019

Witajcie. Dzisiaj głos oddaję słynnemu prorokowi Nostradupasowi, który w historii wsławił się tym, że przepowiadał przeszłość. Tym razem Nostradupas mieszając w kadzidle, do którego wrzucił wcześniej kilka kwasiorów, zalewając kawą i uryną, ujrzał przeszłość Griftera zmagającego się w 2019 roku z grami komputerowymi i wideo. Jaki był ten rok? Oddaję mu głos. Aha – tytuły gier są podlinkowane, można sobie sprawdzić szczegóły. A dla leniwych, wersja tl;dr znajduje się na końcu tekstu.


Rok Powrotu Amigi

I zaprawdę powiadam wam – Grifter miał przebłysk normalności, gdyż do retro wrócił. Dawne gry postanowił nadrobić, gdzie save nie robił się co kilka sekund, a kody się albo dostawało, albo nie i wtedy trzeba było przejść grę za jednym zamachem. Najstarszą kupkę wstydu postanowił wreszcie ogarnąć, zaczynając od Przyjaciółki.

W Aladdina po premierze filmu Disneya ciupali wszyscy, niezależnie od sprzętu. Al mieczem wymachiwał pożyczonym od Księcia Persji i ładnie siekał pomagierów sułtana, w dodatku potrafił rzucać w nich jabłkami (pomysł podpatrzył później Crash Bandicoot’ ze swoją „wyrzutnią jabcoków”), tak, że spadały im gacie. Gra zyskała ostatnio drugie życie (wraz z “Królem Lwem”) w postaci odświeżenia na nowe konsole, ale gość z czerwoną szmatą na krzywym ryju postanowił być twardym i skończyć grę w wersji oldschool bez save’ów i kodów. Taki zwyrol.

Jako, że moim ulubionym shmpukiem jest ‘SWIV’, sprawdziłem, co stworzyli wcześniej ci deweloperzy. I tak założyłem hodowlę Jedwabników. A nie, to nie ta linia czasowa. Zasiadłem za sterami Jedwabnika (Silkworm). Gra wcześniejsza, ale widać, że już tutaj kiełkowały pomysły, które zostaną wykorzystane później. Co prawda przemieszczamy się tu horyzontalnie, ale grafika, sample, wszelkie bonusy uzbrojenia, chwilowa nieśmiertelność, czy starcia z bossami zostaną później przeniesione do ‘SWIV’. I nawet jeśli Silkworm nie jest tak znakomity i z czasem wdziera się w niego monotonia (starcia z tymi samymi „szefami” pod koniec etapów) to frajdy tu tyle samo co przy dobrym pornolu. Po skończeniu gry od razu łyknąłem jeszcze raz SWIVa.

Pod powierzchnią planety Ryxx temperatura wyższa niż w Australii.

Z helikoptera przesiadka do kokpitu statku kosmicznego, który ma przypuścić atak na planetę Ryxx w ramach ‘Project X. To bezsprzecznie najtrudniejszy shmup, z jakim miałem do czynienia, a wujami ciskałem niemiłosiernie i sąsiedzi musieli dzwonić na policję. W końcu się poddałem i oszukałem system – save’owałem po przejściu każdego levelu. Nauczyłem się misji na blaszkę, łącznie z atakami końcowych bossów. Niestety strata życia (i tym samym 25% uzbrojenia) w późniejszych levelach (jest ich 5) równoznaczna jest ze śmiercią, bo marnymi pociskami nie ubijesz wrogów, a jakaś „skucha” na pewno nastąpi. „Perfect-run” nie udał mi się w roku 1995, nie udał się i dziś. Nawet Team-17 zrozumiało swój błąd, skoro wypuścili ‘Special Edition’ (wystrzegajcie się go!), ale nie odrobili właściwie lekcji, bo zamiast zablokować stratę uzbrojenia po uszczerbku życia, okroili poziomy. Chcieli dobrze, ale z dupy strony się do tego zabrali.

Odwiedziłem też dziwne epoki czasowe. Bogowie (Gods) wystawili mnie na jakieś dziwaczne próby i jako Herkules musiałem posiekać wszystko co stanęło mi na drodze. Tak, lata 90 też miały swego Boga Wojny. Dziwię się, że nikt nie sięgnie dziś po tę markę. Choć już widzę te komentarze „Przecież to marna kopia God of War”. I pewnie dlatego nikt nie chce się za to zabrać. Z drugiej strony, powstaje ‘Gods & Monsters’, więc może miejsce dla innych gier ze starożytnej Grecji jest?

Później przeskoczyłem do Berlina w roku 1944, zasiadając ze steramiWalkera. Siałem nim pożogę także w Los Angeles 2019 roku (tak się fajnie złożyło), rozdupczyłem Bliski Wschód (czas nieokreślony), a na końcu poszalałem w 2420 roku z „nowoczesną” technologią. I znowu koleś ze szmatą na głowie musi się do czegoś przyznać. To pierwszy raz od ‘Shadow of the Beast 2’, jak skończyłem grę za pomocą kodów. Zeus mu świadkiem – próbowałem. Niestety, to bezapelacyjnie – jedna z najtrudniejszych gier w historii. Zanim zaczniecie wyzywać mnie od lamerów, sprawdźcie YouTube – longplaye kończą ludzie, którzy włączyli nieśmiertelność (plus brak przegrzewania działek – prawdziwa zmora tej gry, bo nie można non stop – nap1#d@lać), albo ratowali się Quick Save/Load na emulatorze i to później sklejali. Taka to słodka gra.

Brytyjska myśl technologiczna kontra Niemcy. Ale głupi ci naziści…

Na koniec spotkałem jeszcze lwa Briana (‘Brian the Lion’) oraz uratowałem królestwo Tuul od Orków, które czmychnęły z planu Warcrafta jako ‘Blackthorne’, ale o tym już wam pisałem.


Rok kłopotów z pamięcią

Grifter zapomniał w co grał. Niestety, mimo iż, próbowałem przypomnieć mu to hurtowo, nie udało mu się ogarnąć własnych wspomnień. Źle z nim. Jak zawsze.

W coś tam grałem, ale zapomniałem. Przeszłość mieszała mi się przyszłością (‘Assassin’s Creed’). Nie kojarzę nic, prócz tego, że to była jedna z najbardziej generycznych gier, jakie w życiu ograłem. Nic więcej nie wiem. W śpiączce byłem? Coś kojarzę, bujałem się po SF (‘Driver: San Francisco’). San Fierro? Scarlet Fever porn…eeee, nie, nie pamiętam. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Pamiętasz mnie (‘Remember Me’)? Ktoś grzebał w mej pamięci, zmienił jej fragmenty. Jakiś haker wspomnień? Dlaczego ja nic nie pamiętam??!!

Dobrze wiedziałam lecz zapomniałam, może ktoś z panów, wie czego chciałam?


Rok Strzelania do Zesrania

I zaprawdę powiadam wam – Grifter jest od strzelania jak dupa od srania. Ot, takie poetyckie stwierdzenie przyszło mi na myśl, widząc jak ten szaleniec z Podlasia, do którego prąd poprowadzili raptem w zeszłym roku, nie może się obejść bez pociągania za spust. A zaczął od nielichych crapów, wszak gry z serii ‘Mortyr’ do hitów nie należą. Inna sprawa, że Grifter wciąż ciepło wspomina pierwszą część, w którą zagrywał się jakieś 20 lat temu. O kolejnych częściach słyszał wiele złego, ale głód strzelania był potworny – musiał go zaspokoić…

Mortyr 2: For Ever’, nie licząc przynależności gatunkowej, nie ma wiele wspólnego z jedynką. Ba, nie ma tu nawet Mortyra, a my sterujemy jakimś Szwedem. Nie ma też fabuły podzielonej na dwa okresy czasowe, co było siłą pierwszej odsłony. A co mamy w zamian? Toporny, schematyczny shooter z kiepską mechaniką i AI wrogów. Szkopy turlają się na boki (te kocie ruchy podpatrzył u nich nasz Wiedźmin) i z drugiego końca planszy rzucają w ciebie granatami, mimo iż nie pokona on nawet połowy odległości do ciebie. Ale uparciuchy, tymi granatami będą wciąż rzucać do usranej śmierci (optymiści). Tyle dobrego, że potrafią się nimi sami zabić, bo często wymachują nimi stojąc pod dachem i robią sobie tym samym „kuku”. Inteligencja od nich wręcz bije. Jeśli coś mi się tu podobało to całkiem wymagający poziom trudności, który zmusza nas do rozsądnego atakowania wroga i korzystania z nielicznych apteczek. Aha, gdy ją weźmiesz, usłyszysz głos bohatera jakby właśnie „doszedł”. Lecimy do trójki.

Mortyr 3: Akcje dywersyjne” jest…jeszcze gorszy. Bohater (tym razem jakiś Angol, który odgrywany jest przez aktora, nieudolnie operującym akcentem Wyspiarza) musi przeprowadzić szereg akcji w okupywanej Europie w ramach tak zwanej „partyzantki”. Fajnie. Tylko ta cicha partyzantka to prucie ołowiem do Szkopów, który dziesiątkami wybiegają pod twoją lufę, więc jeśli ktoś liczył na podchody a’la Solid Snake, może odpuścić. Da się stworzyć w ogóle coś gorszego? A no tak – kolejną odsłonę – „Mortyr: Operacja sztorm”. Tytuł zobowiązuje, ale zaręczam, że nawet wicherku nie uświadczycie o sztormie nie mówiąc. Ja rozumiem, że to budżetówka za 10 zł z koszyka w Biedronce, którą da się skończyć w 2 godziny, ale nawet taka kwota nie jest warta tej lichej, korytarzowej gry. O ile wcześniejsze odsłony były raczej wolne od baboli, tak tutaj skopano detekcję kolizji, więc wrogowie, przenikający przez drzwi to widok na porządku dziennym. W którymś momencie zobaczyłem Szkopa-magika – jego ręce przenikały przez drzwi – gdy je otworzyłem to…Szkopa zabiłem. Ten, nadal wciśnięty w drzwi podskakiwał niczym Wańka-wstańka. Niestety, gdy chciałem uwiecznić tę wiekopomną scenę klawiszem Print-Screen, zwłoki wyparowały, najwyraźniej nie chcąc uczestniczyć w tym spektaklu żenady. Dobra, koniec…

Pozbawiając cię tej twarzy robię ci przysługę.

Grifter jednak nie odpuszczał. Zatracał się w swoim masochizmie i sięgnął po najgorszą grę jaką ograł w 2019 roku.

Nitro Family’ zostało stworzone w 2003 roku przez dewelopera z Korei Południowej – Delphieye Entertainment. Słyszeliście o nich? Pewnie nie, bo w dorobku mają tylko tę, jedną grę. Klon ‘Serious Sama’, jadący na tym samym silniku nie wydawał się złym pomysłem, ale w praniu nie wygląda to ani ciekawie, ani nie jest specjalnie rajcujące. Fabuła jest przykładem skrajnego idiotyzmu, więc jej wam oszczędzę (szkoda „strzępić ryja”), napiszę tylko, że twoja żona wskakuje ci na barana, a ty bierzesz w łapy dwie spluwy i ruszasz przed siebie. Aby strzelać! Tylko strzelać! W tle przygrywa ci kiepski utwór nikomu nieznanej kapeli punk-rockowej, przywodzącej na myśl pierdy w rodzaju „Blink 182”. Utwór jest zapętlony, więc po 3 minutach zaczyna się od początku…i początku…i początku. Po 20 minutach masz ochotę zmasakrować sobie dłutem bębenki i powiesić się z pomocą kabla od myszki, ale twardym trzeba być. Może w następnym poziomie zagra ich kolejny utwór? Gdy usłyszałem tę samą, tępą piosenkę, udałem się do menu i wyłączyłem muzykę. Całą resztę gry słuchałem jęków wrogów, którzy odwalali kitę. Twórcy próbują jeszcze być śmieszni i oferują parodię wspomnianego Solid Snake’a wyskakującego z kartonu, Bruce’a Lee, czy Van Damme’a. Oferują też podpowiedzi w stylu „Jeśli czujesz się senny w trakcie gry, zrób sobie przerwę, albo odwiedź swoją ulubione stronę dla dorosłych”. Szczytem tej niezwykłe, wykwintnej finezji są znajdźki – jeśli zbierzesz 30 kart, to pod koniec, w pokoju hotelowym, możesz zdradzić swoją żonkę z dziwką. Boki zrywać…

Dwie ciężkie spluwy plus żona siedząca na barana – mój kręgosłup tego nie wytrzyma.

Grifter postanowił opuścić wtedy strefę mroku. Czuł do siebie wstręt, ogarnął, że ogrywanie czegoś takiego to droga donikąd, w najczarniejszy mrok. Gdy na osiedlu rozniosła się plotka, że czerwony tłuk kończy koreańskie strzelaniny, zaczęli wytykać go palcami. Nie mógł wyjść nawet po bułki do sklepu. Grifter pomyślał o ucieczce z kraju. Tylko dokąd tu uciekać?

Japonia? Ciekawy kierunek. Po ulicach chodzą tam wielkie mechy („Shogo: Mobile Armor Division”). Co prawda ludzie wyglądają jak po trepanacji czaszki, a mówiąc nie otwierają ust (grze sprzed ponad 20 lat to wybaczam), ale przyznajcie – usiąść za sterami wielkiego mecha i siać pożogę to nie byle co. Frajda na całego. I tak jest przez pierwszą godzinę, może dwie (z pięciu potrzebnych na skończenie pozycji), gdyż później pozycja nie ma już nic ciekawego do zaoferowania. Dodatkowo poziomy „z buta” mocno (na niekorzyść) kontrastują z nawalanką z mechami, choć i te nie grzeszą wyrafinowaniem. Klimat i wykreowany świat mają prawo się podobać (patrz oceny graczy i recenzentów w prasie np. Secret Service i ich 9/10). Przez godzinę, dwie z pewnością…

Może Południowa Ameryka? Ponoć sporo Nazistów tam uciekło, ciepło, ćpają sporo i codziennie strzelają do siebie, a od kiedy pożogę zaczął siać tam Rico (nie mylić z bogiem porno Rocco) zrobiło się niebezpieczniej. ‘Just Cause to bajzel. Twórcy poszli na ilość kosztem jakości. Co z tego, że mapa jest ogromna, skoro wszystkie zadania poboczne sprowadzają się do tego samego – przejmowania kolejnych terytoriów – opartych na trzech takich samych modelach baz. A prowincji jest mnóstwo. Po jakimś czasie masz dosyć monotonni i powtarzalności (tak, oczyściłem całą mapę i odbiłem każdą bazę!). Dziś seria to serce kampu, ale w przypadku jedynki, nie licząc kilku akrobacji w powietrzu, nie było to jeszcze tak oczywiste. Nie mówiąc o kiepskim silniku i grafice. W miarę rozrastania się mapy, jest więcej problemów ze stabilnością kodu i pojawiają się nieprzewidywalne zachowania NPCów. Komiczny jest widok, gdy jakiś cywil, słysząc strzały, w panice zaczyna biec, tyle, że przed nim rozpościera się stumetrowa przepaść. Niczym lemingi, które Walt Disney zrzucał w limbo. Na osobną pracę magisterską (a może nawet doktorat) zasługuje model jazdy i wygląd samochodów. Raz, że przypominają te z amigowego Lotusa (z całym szacunkiem dla Lotusa), to jeszcze potrafią zakleszczyć się w krzakach czy na podniesieniu terenu i małym kamyku. Kolejne odsłony kiedyś może sprawdzę. Ponoć jest lepiej, a ja lubię kamp…

Najpierw pchają mi się pod lufę, a później mówią żem rasista.

Może Dzika Afryka? Chyba zbyt gorąco, poza tym tam łby ścinają. W ‘Resident Evil 5’ na samym początku Czarny Arabowi łeb ściął, chciał to samo zrobić Białemu, ale ten zaczął strzelać. I wszystkie trupy Czarne były. Poszła fama, że gra jest rasistowska, wszak w Afryce mieszkają też Biali i powinien być parytet we fragach. Oczywiście to argumenty tych, którzy nie grali i nie grają w gry, za to mają zbyt dużo wolnego czasu na wydumane pierdoły. Gracze z kolei narzekali na coś innego – że z RE uczyniono „strzelaninę totalną”. Poniekąd i ja się przyłączyłem do tej opinii. Owszem, była wcześniej czwórka, ale tę uważam za grę świetną, która mimo odejścia od korzeni, zachowała swój rodowód, stawiając mocno na mroczny klimat, gdzie wyeksponowanie strzelania tylko przenosi Residenta w nowe rejony i odświeża markę. Piątka jednak mnie początkowo mocno odrzuciła, gdyż czułem się jakbym obcował z pozycją pozbawioną swojej tożsamości. O ile w poprzedniku czułem nowe otwarcie, o tyle tutaj miałem wrażenie męczenia kolejnej, generycznej strzelaniny. Grę jednak skończyłem 2 razy i za drugim grało mi się trochę lepiej. Może dlatego, że już wiedziałem co mnie czeka? Jeśli jednak traktować ją jako część znanej marki, to w porównaniu z najlepszymi odsłonami, wypada raczej słabo…

Już wiem – Azja. Wietnam, zapach napalmu o poranku i demolka wiosek przy ‘Sympathy for the Devil’ Stonesów jak w ‘Call of Duty: Black Ops’. Tę serię można kochać, bądź nienawidzić, ale powiem wam w tajemnicy, że pierwsze dwa Black Ops to bezsprzecznie najlepsze CODy jakie dotychczas ograłem. Pozycje od Infinity Ward mają swoje momenty – w pierwszym ‘Modern Warfare’ był to Prypeć i wybuch bomby atomowej, w drugim masakra na moskiewskim lotnisku, w trzecim atak chemiczny na Londyn. Są sceny zapadające mocno w pamięć, walące młotem gracza w łeb, ale gdy spojrzeć na całość, ujrzymy średnio napisaną historyjkę, z której niewiele w pamięci zostaje. Treyarch zadbał o naprawdę znakomitą fabułę podpisaną przez Dave’a Anthony’ego (także reżyser gry), nawiązującą do znakomitego „The Manchurian Candidate” (film z 1962 roku, odświeżony w 2004 roku, z Denzelem Washingtonem w głównej roli), “Czasu apokalipsy”, czy “Łowcy jeleni”, znakomicie kreśląc postaci, oczywiście dbając o świetny feeling strzelania. Sceny, w których dzierżysz w rękach shotgun SPAS-12 i odstrzeliwujesz nogi i ręce wrogów sprawiły, że Japonia, Niemcy i Australia powiedziały – cenzurujemy! Ich strata! Tu się czuje, że mordercze tempo gry i walenie kolejnych headshotów dokądś prowadzi. To nie obrona ‘Burger Kinga’ jak w słabym ‘Modern Warfare 3’ – zapomnijcie o głupotach tego pokroju – tę fabułę śledzi się z zapartym tchem.

Na Czar…na Afroamerykanów!

Jeszcze mocniej Dave pojechał wraz z ‘Call of Duty: Black Ops 2’, tworząc najbardziej pesymistyczną i fabularnie depresyjną odsłonę serii. Nietuzinkowe doznanie, zarówno w konstrukcji kolejnych poziomów jak i zaimplementowanej tu ścieżki dźwiękowej, dodatkowo serwując graczom dwa plany czasowe i podejmowanie decyzji, które nieodwracalnie wpływają na losy postaci u twego boku oraz zakończenie gry. Ambitny eksperyment w obrębie serii, który, z tego co czytałem, został mocno skrytykowany i nigdy już nie powtórzony. Nie słuchajcie narzekań – to najlepiej napisana odsłona COD (do tego czasu, późniejsze odsłony przede mną; ale z tego co wiem, już tak super dalej nie jest). Zaskakują też poziomy. Graliście kiedyś w strzelaninę, w której każdy kolejny level oferował coś zupełnie odmiennego? Tu tak jest. Od skąpanej w słońcu Afryki, przez górzysty Afganistan, po miasta przyszłości. Te biedoty – zalane wodą z pływającymi trupami, po te najbogatszych ludzi na Ziemi, gdzie bawią się celebryci-miliarderzy (strzelanina na dyskotece z dubstepem w tle przywodzi na myśl ‘Syndicate’ z 2012). Będziesz mógł też w jednej misji wcielić się w głównego antagonistę, czego nie widziałem chyba od czasów ‘Breath of Fire IV” (w każdym razie nie pamiętam później podobnego zabiegu). Grę skończyłem 2 razy, za pierwszym, dostałem najbardziej ponure zakończenie gdzie większość osób ginie. Byłem w szoku. Jestem pod wrażeniem scenopisarstwa Anthony’ego. Stworzył naprawdę świetny skrypt, znakomicie sprawdził się też jako reżyser. Brawo!


Abandon all hope, you who enter here.