W momencie, gdy zaczynam pisać tę recenzję, jesteśmy świeżo po zakończeniu rozgrywek najważniejszych lig Europy. Niebawem finał wspaniałej Ligi Mistrzów, a niedługo po niej wyczekiwane EURO, na które dostaliśmy się jako ostatni zespół. Pozostaje mieć nadzieję, że w przypadku naszych grajków zadziała zasada biblijna “ostatni będą pierwszymi”, choć mnie usatysfakcjonuje walka do końca w meczach z naprawdę dużymi nacjami, które nam się trafiły w grupie. Trudne się wylosowało. To wszystko kieruje moje myśli ku świetnej grze piłkarskiej, w którą zagrywałam się godzinami, budując od podstaw moją renomę na boiskach angielskich, by po latach dostąpić zaszczytu trenowania Chelsea. Na Pegazie dominował Goal 3, w napędzie Szaraka kręcił się często ISS Pro Evolution 2, za to moją najlepszą grą piłkarską na pececie z pewnością była FIFA 2005.
Po latach korzystania ze wspomnianych konsol przejście na komputer osobisty było dla mnie tak znaczącym odkryciem, jak wyjście dla ludzi ze słynnego platońskiego mitu o jaskini. Rewolucyjna względem PSX-a grafika, względnie otwarty świat, zupełnie inny sposób sterowania dzięki myszce i klawiaturze. Wszystko to sprawiło, że zachłysnęłam się tym narzędziem. Co ważne, pecet był na tyle dobry, że gry ukazujące się w podobnym czasie działały na nim bez problemu. Kiedy więc zainstalowałam FIFĘ 2005, faktycznie były to okolice tego czasu, a nie lata później. By podkreślić, jak ogromne wrażenie robiła, poświęcę jeszcze kilka zdań jej poprzedniczkom, w które grałam na pierwszej konsoli Sony.
I Ej Sports, cyny gejm!
Kultowej części FIFA World Cup 2002 nigdy w napędzie nie miałam, za to chętnie i często grywałam w edycje z 2003 i 2004 roku. Ogromne wrażenie robiła na mnie możliwość rozegrania pełnego sezonu ulubionym zespołem, a także całe trzy sloty, które wymagane były do zapisania gry na karcie pamięci. Z pewnością irytujące były transfery, jednak w tamtym czasie i tak się cieszyłam, że mogę nieco rotować składem. Czasem kupowałam zawodników, którzy byli w danej chwili najlepsi, innym razem sięgałam po zawodników, którzy faktycznie realnie trafiali do danego klubu. Dodatkowo coś, co chyba najgorzej się zestarzało, czyli grafika. Piłkarze łysi faktycznie wydawali mi się podobni do swoich pierwowzorów. Zawsze miałam bogatą wyobraźnię, może to dzięki temu.
Stało się. W V klasie dostałam peceta i zaczęłam go mocno eksploatować. Po zainstalowaniu FIFY 2005 dosłownie oniemiałam (a mówię bardzo dużo, więc efekt był ogromny). Grafika w tamtym czasie wydawała mi się odjeżdżać na kilka długości, jednak to nie ona aż tak mnie zachwyciła, bym bez problemu porzuciła konsolowe edycje. Jako pierwsza z produkcji, w które grałam, posiadała ukochany przeze mnie tryb menedżerski. Nie tylko pozwolił mi na to, bym już nie pokrzykiwała podczas oglądania TV, krytykując złą taktykę i śmieszne zmiany. Odtąd to ja mogłam decydować o składzie, transferach, ustawieniu, a jeśli coś szło nie tak, sama wcielałam się w moich gnuśnych grajków. Co więcej, towarzyszył temu klimat podróży od zera do bohatera. We współczesnych edycjach można od razu zostać menedżerem bogatego klubu i patrzeć z pogardą na biedaków z dołu tabeli. W edycji sprzed 19 lat, żeby trafić do Chelsea musiałam zaczynać w najniższej dostępnej lidze angielskiej i dopiero po uzyskaniu odpowiedniej reputacji mogłam mierzyć wyżej i wejść w krąg zainteresowań lepszych zespołów.
Przy piłce śp. Reyes. To też pokazuje, jak gry potrafią zapewnić nieśmiertelność
Oczywiście z każdej innej ligi też możemy trafić do topowej drużyny, jednak ja faktycznie zadomowiłam się na angielskim poletku i każdorazowo stawiałam na którąś z tamtejszych ekip. Pierwszym wyborem było Wycombe Wanderers. Jako że nie znałam żadnego piłkarza z tego poziomu rozgrywkowego, zwyciężył wariant estetyczny, czyli herb z ptakiem. Dla osób, które znają moje teksty nie będzie zaskoczeniem, że cała ta przygoda odbywała się na najniższym poziomie trudności. Otrzymując zespół, dyspozycje zarządu i niewielki budżet mogłam zacząć szturm do wyższej ligi. Co prawda nikt nie wymuszał na mnie awansu, jednak kilka porażek z rzędu mogło sprawić, że trafię na bruk, a mecze Wycombe będę oglądać w telewizji. Starałam się zatem, by każdy mecz kończyć z tarczą i zadowalając wiernych kibiców.
Rozegranie całego sezonu zajmuje masę czasu. W związku z tym panowie z EA ofiarowali nam dwie ciekawe opcje symulacji. Jedna sprawiała, że ukazywał nam się końcowy wynik i najważniejsze statystyki, a my mogliśmy przygotowywać się już do kolejnego spotkania. Z kolei druga, moja ulubiona, trwała dłużej i niejako rozgrywała się na naszych oczach. Co więcej, u dołu ekranu ukazywały się informacje rodem ze stanowiska komentatorskiego, m.in. o tym, że nasz zawodnik został przez rywala ścięty jak trawa na wiosnę. Oglądanie wciągało i było hipnotyczne, choć ilość jakże ciekawych tekstów prędko się wyczerpywała. Korzystanie z takiej symulacji pozwalało jednak trzymać rękę na pulsie. Wygrywamy 2:0 (niebezpieczny wynik) i do końca zostało niewiele czasu? Spokojnie można wyjść robić herbatę. Nasz zespół traci bramkę w początkowej fazie meczu i przegrywa do przerwy. Możemy wejść do meczu i w ciągu połowy odmienić jego oblicze.
Oprócz wygrywania meczów i fajnego zarządzania klubem, musimy mierzyć się z wydarzeniami losowymi. Co jakiś czas przedstawiona nam zostaje kwestia, którą możemy rozwiązać na jeden z trzech sposobów. Nasi piłkarze są zaproszeni do szpitala? Wysyłamy pierwszy skład, rezerwy, a może sami tam idziemy, biorąc ze sobą plik kart z autografami? Wybór zależy od nas, ale musimy liczyć się z konsekwencjami. Wizyta pierwszego składu u chorych dzieci na pewno wpłynie pozytywnie na wizerunek klubu, ale za to może spowodować zmęczenie w drużynie. Rezerwowi nie będą tak atrakcyjnym kąskiem, za to poprawi się ich morale. W końcu nasza błazenada może być doceniona przez kibiców, ale niekoniecznie przez działaczy. Co ważne, podobnie jak w podobnych scenach w serii The Sims nie zawsze ten sam wybór powoduje identyczny efekt, jednak w FIFIe konsekwencje naszych decyzji są bardziej przewidywalne.
Pierwszy sezon minął, zdobyłam awans. Szefowie są zadowoleni, ale ich radość nie jest współmierna do osiągnięcia. Z pewnością w prawdziwej sytuacji menedżer takiego kopciuszka byłby noszony na plecach. Muszę jednak zadowolić się krótkim komunikatem, że moi włodarze są szczęśliwi i mnie nie zwolnią. Na razie wystarczy. Z kolejnymi awansami wiążą się także większe pieniądze. Od początku zagięłam parol na Franka Lamparda, bo wierzyłam, że zrobi porządek w środku pola, a i pokusi się o sporo bramek. Gdy uzbierałam kwotę, która pozwoliłaby mi na wykupienie go z Chelsea, pojawiła się niezbyt przyjemna sytuacja. Frank uznał, że mój zespół nie odpowiada jego aspiracjom i kazał mi spadać na bambus. Było mi przykro, ale też doceniałam mega realizm. Kto zamieniłby regularne występy w Lidze Mistrzów na niższe ligi? No, w Polsce mamy Wieczystą, która wielu skusiła, ale sami przyznacie, że należy zachować wszelkie proporcje między omawianymi zespołami.
Mamo, patrz! To ten aktor z reklamy Lays’ów!
Zdecydowanie zatem tryb menedżera to creme de la creme tej gry. Nie jest to jednak jedyna opcja. Nadal możemy rozgrywać sobie mecze z AI lub skorzystać z opcji multiplayera. Sama gra jest dość przyjemna, łatwo ją opanować, ale sama nigdy nie miałam jakiegoś określonego sposobu na zdobywanie bramek. Seria słynie z tego, że pojawiają się w niej takie kwiatki, dzięki którym każde konkretne uderzenie wyląduje w siatce. Sporo czasu zajęło mi również buszowanie w edytorze i kreatorze zawodników. Co prawda nie mogłam stworzyć siebie, gdyż do części z piłką kobiecą było jeszcze daleko, ale i tak dawało mi to masę frajdy i rozwijało kreatywność. Chodziłam do niewielkiej wiejskiej podstawówki, więc umieszczanie w grze znajomych nie było szczególnie przytłaczające.
W omawianej części urzekło mnie coś jeszcze. Świetnie dobrany i zróżnicowany soundtrack. Mówimy ciągle o czasach, gdzie posiadanie komputera wydawało mi się spełnieniem marzeń, z Internetem obcowałam od święta. Od tamtej pory co edycję czekałam na nową część i kolejne muzyczne doznania. O ile w dalszych FIFAch mogliśmy już słyszeć utwory w całości, tak w części z 2005 roku były one nieco skrócone, ale w całkiem przyzwoity sposób, bez dziwnego wyciszania końcówek. Słuchałam tych piosenek tyle razy, że niektóre mi zbrzydły, ale wówczas były niemal zapętlane. Z faworytów wymienię Future Funk Squad Sorcerary, She Wants You Back Emmy Warren czy The Streets i ich Fit but You Know It. Nie muszę mówić, że jestem bohaterką jednego z memów i jeżeli gdziekolwiek poza grą usłyszę jakiś kawałek, muszę zaznaczyć zebranym wokół, że był on w FIFIe. Zrobiłam to nawet w tym samym dniu, w którym piszę ten tekst, ale usłyszana w kawiarni piosenka pochodziła z innej części.
Edytor, choć względnie szczegółowy, nie zawsze był w stanie wykreować nam piłkarzy przypominających ludzi
Graficznie różnica też była wyraźna. Piłkarze wyglądali jak ludzie, nie kukiełki mające problem ze stawami. Może i twarze nie były jakoś super odwzorowane podczas meczów, za to już te towarzyszące statystykom grajków, jak najbardziej. Nie każdy zwraca na to uwagę, ale dla mnie przewagą FIFY nam PESem zawsze były licencje. Niby jest wyobraźnia, a liczy się grywalność, ale jako wielka fanka piłki czuję większą immersję mając do czynienia z realnymi zespołami oraz istniejącymi zawodnikami, których podobizny zbierałam w albumach Panini.
Seria rozwinęła się przez lata. Doszedł futbol uliczny, rozgrywki kobiet, czy pasjonujące połączenie karcianki i futbolu. Może to starość, może inne kwestie, ale dla mnie część z 2005 roku miała tyle blasku, że ciężko ją było przebić. Realizm wykonał sprint do przodu, jednak umówmy się, nie wszędzie dojeżdża. Mogę zrobić zespół z mojej wsi i kupić Bellinghama. W FIFIe 2005 jeszcze się szanowali. Cudowna gra i warto raz na jakiś czas do niej wrócić. A kiedy będzie lepszy moment, niż podczas futbolowej gorączki? Kończę pisać w przerwie finału Ligi Mistrzów, a to jeszcze bardziej podkręca wspomnienia. Za całość doznań, z mojej perspektywy, gra na medal, ale znów emocje płatają mi figla, dlatego najuczciwiej będzie postawić zieleń, pod kolor murawy.