W ostatnie Święta Bożego Narodzenia trochę pogrzebałam w archiwum i wrzucam kolejne trzy przedruki z Retrobiblioteki. Z tego miejsca chciałam podziękować naszemu czytelnikowi, Maciejzie, za dostarczenie ciekawych materiałów o NES-ie.
Super Dodge Ball
Jestem przekonana, że każdy, kto miał bliską styczność z NES-em lub swojskim Pegasusem, kojarzy firmę Technos. Charakterystyczna grafika, którą rozpoznaje się od razu, ciekawe postaci, z naciskiem na Kunia, głównie beat`em upy i pozycje sportowe. O kultowym Goal 3 już było, dlatego warto tym razem omówić nieco inną dyscyplinę, również przeniesioną na konsole przez Japończyków. W 1989 r. gracze ze Stanów mogli cieszyć się Super Dodge Ball, czyli sportem znanym u nas jako zbijak.
Pomijając opcję multiplayera, mamy dwa podstawowe tryby. Pierwszy to turniej. Przejmujemy stery nad drużyną Jankesów i po prostu musimy pokonać drużyny, które staną nam na drodze. Każda z postaci, które znajdują się w środku boiska, posiada kreseczki symbolizujące punkty życia. Naszym zadaniem jest uderzać przeciwników, by ich wyzerować. Wówczas wygrywamy mecz. Nie jest to proste, gdyż rywale mogą przejąć piłkę i odpowiedzieć pięknym za nadobne. Podobnie jak we wspomnianym Goal 3 zawodnicy posiadają specjalne ataki, które zadają większe obrażenia, indywidualne dla każdego z graczy. Czasem jest to piłka, która dzieli się na trzy, z powrotem łączy w jedną i uderza rywala, innym razem przypomina ona z kształtu lecące ukosem frisbee i z pełną siłą leci w przeciwnika. Mój ulubiony jest „atak z zaskoczenia”, kiedy nasz gracz wyrzuca piłkę w górę, po czym ta spada z impetem na zawodnika drużyny przeciwnej. Jak nietrudno się domyślić, znając inne produkcje Technos, wejście w tego typu kontakt skutkuje wyrzuceniem gracza niemal poza granice boiska, czasem impet jest tak ogromny, że wylatuje poza ekran ze swojej strony i wraca ekranem naszej. Oczywiście zawodnik posiadający piłkę nie musi od razu wyprowadzić ataku. Może rozegrać piłkę z innymi zawodnikami, lecz musi liczyć się z tym, że nieprecyzyjne podanie skutkuje stratą na rzecz przeciwnika. Z kolei drugi tryb jest nieco bardziej żywy i przypomina lekcje WF-u w młodszych klasach – wszyscy walczą o jedną piłkę. Tyle tylko, że walka ma znaczenie dosłowne, ponieważ celem gracza jest wyeliminowanie wszystkich rywali. Bez względu na wybrany tryb, utrata kreseczek życia powoduje, że zawodnik zmienia się w małego aniołka i leci w górę – świetnie to wygląda!
Wracając jeszcze do przeciwnych drużyn, należy wspomnieć, że zostały stworzone z ogromnym polotem i pomysłowością. Już w tym miejscu należy podkreślić, iż grafika w grze jest zjawiskowa! Każde boisko jest inne, charakterystyczne dla cech danego kraju, zaś w tle pojawiają się motywy, z którymi owe nacją się kojarzą. Kiedy rozgrywamy mecz z Anglią, towarzyszy nam Big Ben, przylot do Indii wiąże się z oglądaniem Taj Mahal, w Kenii zastaniemy piaszczysty grunt, typowy dla stereotypowego myślenia o Afryce, nie mówiąc już o Chinach, gdzie w tle jest… niepełny wizerunek władcy państwa. Moim faworytem jest góra Fidżi w starciu z Japończykami. Naprawdę, niby szczegóły, a dają ogromną frajdę, gdyż widać ogromną pieczołowitość grafików. Żeby tego było mało, niemal każde boisko jest też inne pod względem podłoża, a różnice te nie ograniczają się do kosmetyki. Grając na lodzie z Islandią nasi zawodnicy ślizgają się, w meczu z Kenią piłka po odbiciu traci tempo, a trzymający ją w rękach gracze grzęzną w ziemi i mają problem z biegiem. Dzięki tym wszystkim bajerom nawet rozegranie turnieju nam się nie dłuży, ponieważ mecze nie są powtarzalne. Dotyczy to też zawodników drużyny przeciwnej. W końcu i oni posiadają różne super uderzenia, do tego także inne cechy: mają lepszą obronę, mocniejszy atak, więcej kreseczek życia.
Warto jeszcze dodać, że w Super Dodge Ball pojawiają się trzy poziomy trudności i zdecydowanie da się odczuć, z której opcji skorzystaliśmy. Na początek, by poznać zasady, warto sięgnąć po klasyczny easy. Pozwala wczuć się w grę, ale też nie jest tak banalny, jak w wielu grach, gdzie występuje. Po zdobyciu wprawy śmiało można go sobie podwyższyć. Nieco mówiłam o ataku i generalnie posiadaniu piłki, ale przecież nasi rywale również ją posiadają i rozgrywają. Naszym zadaniem jest wówczas skuteczna ucieczka, ewentualnie próba przechwytu. Z tym drugim trzeba uważać, gdyż czasem miniemy się z nią, a będąc blisko przeciwnika narazimy się na uderzenie. Z reguły jednak nie zabierze nam wielu kreseczek HP, gdyż moc wzrasta wraz z rozbiegiem i wspomnianymi super uderzeniami. Niektóre drużyny długo rozgrywają piłkę, inne tylko czekają, by nam przysolić, dlatego trzeba być cały czas czujnym.
Muzyka może nie jest tak dynamiczna jak w innych grach ze stajni Technos, ale skutecznie napędza do niszczenia przeciwników. Co ważne, podobnie zaobserwować można próbę dostosowania dźwięków do państw, w których się znajdujemy. Może nie ma jakiejś charakterystycznej muzyki angielskiej, ale już kenijskie lub indyjskie rytmy wpadają w ucho i nasuwają nam jasne skojarzenia z tymi państwami. Do tego wszelkie odgłosy uderzeń, zwłaszcza mocnych, które daje się rozróżnić z zamkniętymi oczami.
Jak dla mnie, Super Dodge Ball jest jedną z perełek w bibliotece NES-a. Pomijając już moją ogromną sympatię do wszelkich produkcji Technos, gra ma sporo niezaprzeczalnych atutów, a wśród nich niezwykłą grywalność, brak powtarzalności oraz zapewnianie cudownych wrażeń audiowizualnych. Do tego dochodzi niesamowita regrywalność, zarówno trybu single jak i multiplayer. Tytuł wjechał także na inne konsole Nintendo, więc jeśli ktoś nie chce odgrzebywać poczciwego NES-a, może skorzystać z alternatywy. A może raczej warto napisać – powinien, gdyż tytuł koniecznie trzeba poznać!
Defender II
Uwaga, oto przed Wami coś, czego dawno nie było – recka NES-owej gry, będącej kosmiczną strzelanką. W dzisiejszym zastraszającym wręcz tempie życia to idealna pozycja na krótkie posiedzenia, ewentualnie, dla fanatyków, na zbieranie jak największej ilości punktów. Wydany w 1987 r. przez HAL Laboratory Defender II jest portem arcade’owego Stargate i mimo upływu lat wpisuje się całkiem dobrze w historię swojego gatunku.
A zatem – o co chodzi? Otrzymujemy do dyspozycji stateczek, przypominający leżącą igłę z niewielkim wybrzuszeniem. Możemy latać przed siebie, ale i się cofać (nie każda gra daje taką możliwość). Naszym zadaniem jest wyzerowanie kosmicznej planszy ze wszelkiego tałatajstwa, jakie się na niej znajduje. Są to m.in. błyszcząca na czerwono kula, nieco fioletowa kula strzelająca w nasz statek, jakiś zielonkawy ufok. Jeżeli długo się uwijamy, na planszy pojawiają się zupełnie nowi adwersarze, którzy z całą siłą na nas pędzą. Możemy strzelać do przeciwników bez ograniczeń lub korzystać z określonej ilości bomb.
Jednakże, jest pewien haczyk. Oprócz walki z hordami obcych musimy również dbać o tzw. humanoidy. Stale obserwujemy, gdzie się znajdują, robimy wszystko, by je uratować z rąk złych. Jako że w grze istnieje friendly fire, musimy ostrożnie posługiwać się bronią, byśmy to przypadkiem my nie okazali się tymi złymi. Eliminacja wszystkich humanoidów prowadzi bowiem do całkowitej eksplozji planety.
W poprzednich akapitach tak naprawdę zawarłam istotę tej gry. Latamy i strzelamy tak długo, aż nas zestrzelą. Gra ma rodowód automatowy, zatem jej celem nie było przejście, a trzaskanie rekordów i okazjonalne opróżnianie kieszeni graczy. W wersji na NES-a macie to za darmo, tzn. raz płacicie za grę i tłuczecie do oporu. Dla doświadczonych wyjadaczy jest także możliwość, znana z wielu gier składankowych, skorzystania z opcji B, czyli wyższego poziomu trudności. Wrogowie są szybsi i jest ich więcej, ale nadal w rozgrywce chodzi o to samo.
Grafika jest, nazwijmy to, bardzo umowna. O statku już się wypowiedziałam, jakości kosmicznych istot i maszyn (?) oceniać nie mogę, gdyż nie wiem, jaki miały wyglądać oryginalnie, powiedzmy, że kosmos wygląda jak kosmos. Fajnym elementem jest górny interfejs, który wskazuje nam ilość bomb oraz taki pseudo radar, gdzie mniej więcej znajdują się nasi wrogowie. Muzyka totalnie bez historii. Tyle dobrego, że nie jest irytująca.
Żeby nie było, ta gra faktycznie ma w sobie coś wciągającego, sterowanie jest na tyle dobre, że faktycznie może sprawiać przyjemność. Tyle że na NES-ie jest cała masa innych tytułów, które mają podobne zalety, a nawet jeszcze więcej. Akurat ten gatunek jest dość mocno obsadzony. Jeśli lubicie pobijać rekordy, Defender II jest dla Was. Jeśli jednak szybko się nudzicie pewną monotonią rozgrywki jako takiej, lepiej sięgnąć po jakąś inną grę.
Frankenstein: Return of the Monster
Jedną z najbardziej kultowych postaci budzących grozę, która z kart powieści przedostała się do mainstreamu, z pewnością był Frankenstein. Wedle powieści był to tak naprawdę twórca monstrum się tak nazywał, nie sam potwór, ale jakoś tak się przyjęło, że to twór naukowca określa się tym mianem. Odchodząc jednak od tych literackich niuansów należy zauważyć, że i na NES-ie powstała gra o tym samym tytule co powieść. Bandai wydało Frankensteina w 1991 roku i była to dość okazała produkcja.
Akcja rozgrywa się jakiś czas po fabule książkowej. Okazuje się, że nasz tytułowy bohater powraca do świata żywych, a naszym zadaniem będzie pokazanie mu raz na zawsze, gdzie jego miejsce. Jeżeli jeszcze uważacie, że fabuła nie jest sztampowa, warto dodać, że Frankenstein porywa kobietę, zatem przy okazji/przede wszystkim także ją ratujemy. Skąd o tym wiemy? Z naprawdę ładnego intro, gdzie grafikowm towarzyszy opis wszystkiego, co wokół się dzieje, trochę w stylu popularniejszego Kich Master. Zresztą na wielu etapach gry będą się one pojawiać, co pozwala nam jednak o tej historii pamiętać.
Zasadniczo większość rozgrywki wygląda tak samo. Ruszamy przed siebie, czytaj – w prawo, załatwiamy wlatujących w nas wrogów (ptactwo, wilki, inne potwory). Od razu zaznaczam, że są to monstra z gatunku „lecę prosto w ciebie, by w końcu odbić, aby uniknąć uderzenia”. Wobec tego wielokrotnie będziecie dostawać łomot w sytuacjach, których się nie spodziewaliście. Wkurza jak cholera, ale poza tym gra się dobrze. Ubite bestie zostawiają broń i serduszka. Serca uzupełniają nam punkty życia, zaś broń usprawnia naszą walkę. Możemy atakować maczugą, wypuszczać z niej kule, ciachać mieczem, a to jeszcze nie wszystko. Naprawdę Frankenstein sporo oferuje.
Osobna kwestia to bossowie i mini bossowie. Po przejściu pewnego etapu, nawet nie całego levelu, walczymy z różnymi postaciami z uniwersum szeroko pojętej fantastyki. Jak chwaliłam piękno okienek dialogowych, tak już jakość samych dialogów pozostawia wiele do życzenia. Koń-demon rzuca standardową gadkę o tym, jak to czekał na godnego przeciwnika, a trafił na nas, zaś wodny smok rozpoczyna swoją kwestię od „ha, ha, ha”. Faktycznie, pogadaliśmy sobie mocno, po takich hasłach strach podjąć rękawicę. Pewnie znów Was nie zaskoczę, ale spora część naszych przeciwników tak naprawdę nie jest zła. Uległa jedynie czarowi (klątwie?) Frankensteina, a nasze bęcki pozwoliły im na nowo myśleć jak wcześniej.
Fajnie, że choć gra nie jest szczególnie długa, pozwala na pewne zachowywanie naszych postępów. Co prawda na pegasusowych grach nie znajdywały się opcje zapisu, które znamy z kilku gier z oryginałów na NES-a, ale już wiele spośród nich otrzymywało unikalny zestaw haseł. W moim otoczeniu nigdy nie tłumaczyło się tego słowa, mówiło się po prostu passwordy i właśnie po pokonaniu konkretnego levelu otrzymujemy je podczas widoku na mapę świata.
Jak padło, grafika w scenach fabularnych, nazywając to górnolotnie, jest bardzo ładna, ale ta, która towarzyszy rozgrywce również. Nasz bohater jest skrzyżowaniem rycerza zodiaku z bohaterem innej NES-owej gry, Kid Icarus, ale nie traktujcie tego jako zarzut. Scenerie nieco zalatują Castlevanią, są mroczne i bardzo dobrze komponuje się z nimi muzyka. Jedynie ta podczas walki z bossami jest średnia, reszta idealnie spleciona z grą.
Ogólnie bardzo podoba mi się ten tytuł. Jak już opanuje się i zaakceptuje ten irytujący nawyk potworów wlatujących w nas, gra da nam naprawdę sporo rozrywki. Miejscami będzie wymagająco, jednak elementów zręcznościowych jest tu jak na lekarstwo, zatem o utratę życia nie będzie tak łatwo. Historia taka o, ale ładnie pokazana, mam wrażenie, że produkcja Bandai nie jest popularna w naszym kraju, a szkoda, bo warto jej poświęcić chwilę.