Recenzja | Toy Story 2: Buzz Lightyear to the Rescue (PSX, PC, Dreamcast, Nintendo 64)

Jednym z pierwszych filmów na wideo, które posiadałam, było Toy Story. Jako że za dzieciaka uwielbiałam oglądać bajki, znałam ją niemal na pamięć. Wzdrygałam się, gdy niszczono zabawki, a Ty druha we mnie masz mogłabym zaśpiewać wybudzona w środku nocy. Nigdy nie wpadłam w jakieś głębsze fanostwo serii, ale jednak wspominam bardzo ciepło. Tym bardziej, że w podobnym czasie często ogrywałam demko dołączone do jednego z numerów PlayStation Magazynu, na tamte czasy tak drogiego, że obcowanie z nim przyprawiało o dreszcze. Gra zawierała jedynie pierwszy poziom i dotyczyła kontynuacji kultowej produkcji Pixara, w której protagonistą był nie kto inny jak Buzz Astral.

Co ciekawe, omawiana produkcja została przeze mnie ograna dopiero “na starość”, gdy znalazłam ją w pakiecie niedawno nabytego PS Plusa. Mimo niechlubnej przeszłości pirackiej akurat na tę grę nigdy nie trafiliśmy ani na ryneczku, ani wśród znajomych. W późniejszych latach na dysku walał się obraz płyty, jednak nie udało mi się go odpalić emulatorze, sama nie wiem, czemu. Korzystając z PS4 i monitora zdecydowanie innego niż CRT ciężko było zachwycać się grafiką, gdyż ta jest rozpikselowana do granic możliwości, za to już sama rozgrywka okazała się równie ciekawa, jak ją zapamiętałam, choć może nie aż tak rajcująca.

Początek poziomu stylizowany na rysunek dziecka

No dobrze, przejdźmy do rozgrywki! Wcielamy się w Buzza i zaczynamy w domu Andy’ego. Najważniejszym celem jest odzyskanie Chudego. Zadaniem bohatera jest zbieranie żetonów, które to otrzymuje za wykonywanie poszczególnych zadań. Te z kolei zlecają mu postaci dobrze znane z filmu animowanego. Różnią się one nieco levelami, ale można je posegregować na główne kategorie. Świnka skarbonka z radością wyczekuje zbieranych przez nas pieniędzy. Monety znajdziemy luzem porozrzucane po levelu, ale też otrzymujemy je jako loot po ginących wrogach. Bez obaw, respawnują się. Na upartego można chodzić w kółko i dzięki temu uzyskać potrzebną kwotę. Czeka nas także sporo poszukiwań. Czasem trzeba będzie odnaleźć owieczki, innym razem plastikowe żołnierzyki. Wszystko w ramach znanego nam uniwersum. Aż sama uśmiechnęłam się pod nosem, gdy odszukiwałam części ciała Pana Bulwy.

Żeby nie było, że gra jedynie odtwarza konwencję, kilka zadań jest wymyślonych. Ścigamy się ze zdalnie sterowanym samochodzikiem – rozumiem, że Buzz jest szybki, ale to jednak pojedynek człowiek versus silnik, litości. Na każdym poziomie znajdziemy także specjalnego bossa. Choć same poziomy, jak na PSX-a są dość obszerne i otwarte, nie musimy się zgubić. Sporo podpowiedzi dają nam znani bohaterowie, szczególnie T-Rex. Rozmowy z nim to nie tylko skarbnica wiedzy, ale również szansa na uzyskanie trofeum, jeżeli gracie na którejś z nowszych konsol.

Padło już nieco o tym, że Buzz pokonuje wrogów, ale jak to robi? W grze znajdziemy sporo elementów zręcznościowych i miejscami logicznych. Zwykłych wrogów załatwimy po prostu laserem naszego strażnika kosmosu. W niektórych miejscach levelu znajdziemy nieco ulepszoną broń, ta ma jednak ograniczony zakres. W każdym razie, każdorazowo możemy strzelać laserem lub nieco dłużej przytrzymać przycisk i poczęstować wroga mocniejszym atakiem. Prócz tego warto zwrócić uwagę na wiele ukrytych miejsc. Przy niektórych deskach czy na kanapie znajdziemy różne znaki. To może być dłoń, wskazująca nam na to, że dany element można przesunąć. Iks pozwala na większe i dalsze odbicie się ze wskazanego miejsca. Czasami strzelamy w zawiasy, aby je poluzować, itp. Warto się rozglądać, bo choć środowisko się nie niszczy jak w Wormsach, trochę da się pokombinować.

Pizza za 50 monet? W Toy Story też szaleje inflacja

Mam wrażenie, że jak na grę z 1999 roku nasz bohater został wyposażony w sporo ciekawych bajerów. Nic dziwnego, że inne zabawki poszły w odstawkę, kiedy Andy dostał Strażnika Kosmosu. Pomijając wymienione wcześniej umiejętności, możemy skorzystać z celownika “z oczu” bohatera, ale też dysponujemy atakiem wirowym. Ta wielość możliwości sprawdzi się przede wszystkim podczas starć z bossami, gdyż to przede wszystkim ci przeciwnicy wymagają większego kombinowania, randomy z leveli da się najczęściej po prostu ustrzelić, a jedynym problemem może być ich mobilność. O ile jednak niektóre można zignorować, tak część jest wręcz wymagana do przejścia poziomu albo segmentu. Nasz Buzz może natrafić na pewną kulę, zapewniającą mu ochronę przez określony czas – im dłużej w niej przebywamy, tym prędzej maleje. Przydaje nam się szczególnie wtedy, gdy poruszamy się po jakiejś nawierzchni, która może krzywdzić bohatera.

Bardzo podobał mi się level 11, kiedy to trafialiśmy do apartamentu Ala. Muzyka rodem z Dzikiego Zachodu, klimat podobny do pierwszego, powtarzanego przeze mnie dziesiątki razy pierwszego etapu. Ponownie wszystko rozgrywa się w mieszkaniu, ale tym razem mamy masę zmiennych, m.in. podnoszący się w kuchni poziom wody. Z kolei bardzo negatywnie wspominam etap na lotnisku. To chyba najbardziej wymagający pod względem zręcznościowym moment w grze. Walizki suną na taśmie nadawczej, a my, lawirując między nimi i na nich, szukamy kolejnych punktów zaczepienia. Wszystko dzieje się szybko i wymaga od nas sporego refleksu, jeżeli nie chcemy wracać i ponownie wskakiwać w te same miejsca.

Dobra, o pozytywach było, teraz czas na pewne wynurzenie, które bardzo mocno zaburzało miejscami grywalność. Kamera. Na PS4 zachowane zostało sterowanie nią z PSX-a, dlatego nie odpowiada za nią prawy drążek. Jest bardzo siermiężna i potrafi się zmienić w najmniej oczekiwanym momencie. Autentycznie miałam ochotę cisnąć padem. W drugim levelu jest sekcja, w której wspinamy się na wysokie drzewo drogą okrężną. Pokonanie każdego piętra stanowi istną mordęgę. Co chwila pilnowałam, by odpowiednio “spojrzeć” i wymierzyć kolejny ruch. Co prawda upadek w żaden sposób nie odbijał się na Buzzie, jednak całą sekwencję wspinaczki należało powtórzyć. Gdy w końcu dotarłam na szczyt, by zmierzyć się z przeciwnikiem, poczułam się jakby kamera była bossem, który właśnie wszedł w drugą fazę. Prostym sposobem na pokonanie rywala (prawdziwego, nie kamery) było naładowanie lasera i strzelenie z nieco wyższego miejsca. Jednakże, gdy skakałam, nagle zmieniała się perspektywa i walczyłam głównie o to, by utrzymać się na górze. O trafieniu w rywala nie było mowy. Zmieniło się to dopiero po kilku wiązankach łacińskich później.

Przerywniki filmowe wyróżniają się dużą jakością

Graficznie całość jest pozbawiona wodotrysków, ale spisuje się całkiem nieźle. Zacznijmy od tego, że postaci znane z filmu animowanego faktycznie wyglądają jak one i nie upewniamy się o tym dopiero po przeczytaniu podpisu z imieniem. Choć część wydarzeń wychodzi poza znaną fabułę, mamy konsekwencję w głównej konwencji. Jednakże, ogromne brawa za przerywniki wzięte bezpośrednio z filmu. Gra została wydana na jednym kompakcie, więc udało się upchnąć całkiem sporo materiału na płytkę. Po kilku levelach przypominało mi to nieco A Bug’s Life, gdzie również zastosowano podobny zabieg. Co ciekawe, nieco inaczej ma się sprawa w przypadku Nintendo 64. Tam, przez wzgląd na kwestie techniczne i sprzętowe, zamiast filmików są fotosy z filmu i podpisy. Muzyka także kojarzy się ze znanym większości z nas filmem, dlatego też sferę audiowizualną można ocenić jednoznacznie pozytywnie. Ambiwalentny stosunek mam do voice actingu. Porządnie zrobiony, ale stękanie Buzza na dłuższą metę bywało irytujące, jak również to, że jego znajomi wołali go za każdym razem, gdy przechodził obok.

Przy okazji złapałam się także na innym wspomnieniu. Za dzieciaka miałam Toy Story także na Pegazusie. Ta produkcja była takim crapem, że nawet sentyment mnie nie uchronił przed negatywną oceną. Nasz bohater atakował jo jo i poruszał się po domu, choć chyba drugi czasownik pojawił się w tym zdaniu nieco na wyrost. Mechanika poruszania się była jedną z najgorszych, z jaką się zetknęłam na tym sprzęcie. Strasznie topornie, jakby był kukiełką, a nie zwykłą zabawką. Po latach, gdy wchłaniałam wszystko, co tyczyło się NES-a oraz ograłam całą masę gier wszelakich na emulatorach, nie udało mi się już z nią zetknąć. Zgaduję, że musiał to być jakiś produkt mocno zhackowany, na dodatek z innej konsoli. W ten sposób grałam na Pegazie choćby w Donkey Konga Country czy Aladdina.

Ach, te dzisiejsze samochody

Zastanawiam się, jak w miarę obiektywnie ocenić grywalność tej produkcji. Przy pierwszym podejściu oferuje naprawdę sporo. Elementy zręcznościowe bywają naprawdę wymagające i niedbalstwo bardzo szybko kończy się powtarzaniem poszczególnych segmentów – jednak ginąć będziemy rzadko – z kolei warto mieć oczy dookoła głowy i eksplorować miejscówki, ponieważ kryją wiele ciekawych sekretów. Z drugiej strony, po ukończeniu gry, gdy już wszystko wiemy, nie bardzo chce się do niej wracać. Momentami bardzo mnie wymęczyła, już minęło mi powtarzanie demówki, ale też dała trochę satysfakcji. Jeśli nie przeraża Was pikseloza, wypróbujcie w Plusie, póki jest za darmo. Pewnie nie zachwyci, ale na pewien czas zajmie, dlatego stawiam żółte światło.

Retrometr

O Prezesowa 77 artykułów
Nowa na pokładzie, gotowa do pracy! Ulubione gatunki gier: jRPG-i, wszelkie Simsy, sportowe, platformówki, "GTA podobne" oraz tytuły poruszające problematykę moralną. Posiadane platformy: NES (no dobra, Pegasus), PSX, PS2, PSP, PC, od niedawna także PS3, przy czym najukochańszą jest ta pierwsza. Raczej casual niż hardcore, niemniej potrafiąca docenić tytuły kopiące w rzyć.