W ostatnim czasie moje małe stadko konsol wzbogaciło się o GameCube’a, sprzęt który mnie „ominął” z powodu rządów czarnuli pod moimi strzechami w trakcie trwania szóstej generacji. Od czego rozpocząć przygodę z każdą leciwą konsolą? Moim zdaniem najlepiej do tego się nadają tzw. launch title, które pokazywały potencjał drzemiący w trzewiach nowego sprzętu i wyruszały do walki w pierwszym szeregu. W moim przypadku padło na Wave Race: Blue Storm.
„Prepare for the wettest, wildest racing ever!”
Tytuł dość oryginalny z uwagi na poruszaną tematykę po którą praktycznie nikt już nie sięga. O serii zapomniało samo Nintendo, na co sobie Wave Race zdecydowanie nie zasłużyło. Dlaczego? Już śpieszę z odpowiedzią!
Wave Race: Blue Storm to tytuł w którym śmigamy na skuterach wodnych. Mamy do dyspozycji paru zawodników, których charakteryzuje kilka statystyk (przyśpieszenie, stunt, skręt itp.). Każdą postacią gra się wyraźnie inaczej, mamy wybór od topornych maruderów po te skrętne i lekkie. Ciężsi i odporniejsi rzadziej spadają z siodła, ale mają problemy z slalomem pomiędzy bojami. Ci bardziej gibcy śmigać będą z gracją gazeli pomiędzy bojami, ale łatwo ulegają kolizji. Slalom pomiędzy bojami? Otóż to! Prócz samego wyścigu należy również lawirować pomiędzy rozsianymi po całej trasie bojami w kolorze czerwonym i żółtym. Te pierwsze mijamy z prawej strony, drugie zaś z lewej. Możemy przez cały rajd ominąć tylko cztery boje, bo inaczej wypadamy z wyścigu. Z początku wydaje się to dość dziwnym rozwiązaniem i minie trochę czasu nim się do tego przyzwyczaimy. Jak już jednak wpadniemy w rytm wszystko nabiera sensu i gra się dzięki temu dynamiczniej i taktyczniej. To, że mamy kilka boi do ominięcia w zanadrzu wcale nie znaczy, że są tylko po to by ratować tych, którzy wypadają z trasy. To dość wymagająca gra i nie ma taryfy ulgowej, musimy znać trasę na pamięć i po prostu wiedzieć które boje możemy ominąć, by sobie zrobić jak najlepszy skrót i wyjść na prowadzenie.
„Careful at the corners, the weather is kicking up some big waves out there”
Głównym daniem w Wave Race: Blue Storm jest tryb Championship w którym stajemy w szranki z innymi zawodnikami w turnieju. Już przy pierwszym kontakcie z grą zostałem mile zaskoczony. Podszedłem do wyścigu na zasadzie będzie się grało jak w każde inne wyścigi tyle tylko, że po wodzie błąd! Nic tutaj nie działa na zasadzie „normalnych” wyścigów po stałym gruncie. Tutaj „praca” wody została stworzona fenomenalnie! Jest ona w ciągłym ruchu, podłoże pod naszym skuterem wręcz żyje i oczywiście wpływa na to jak się zachowuje nasza maszyna. Utrzymanie się w prostej linii jest wręcz niemożliwe i musimy się cały czas dostosowywać do sytuacji bo naszą łajbą buja na wszystkie strony niczym wnętrznościami po grochówie zapitą maślaną. Gdy jest przypływ wiele elementów które normalnie by nam przeszkadzały, będą po prostu zalane i możemy spokojnie przepłynąć, ale podczas trzeciego okrążenia może być już odpływ i w tym samym miejscu osiądziemy na mieliźnie. Dzięki temu fenomenalnemu zagraniu można śmiało powiedzieć, że nie dasz rady przejechać danego wyścigu dwa razy tak samo, za każdym razem będzie on inny. Nie jestem w stanie określić na ile oddaje to uczucie śmigania prawdziwym skuterem bo niestety nigdy nim nie jeździłem, ale jest cholernie przekonujące!
Gdy już omówienie wpływu wody mamy za sobą pora na drugi gwóźdź programu – warunki pogodowe. Przed każdym wyścigiem dostajemy wiadomość o aktualnej pogodzie. Gdy jest słonecznie większych problemów nie ma, woda jest spokojna (choć jej poziom jest niższy), a widoczność dobra. Jazda zaczyna się gdy pada deszcz lub mamy zapowiedzianą burzę. Nagle fale stają się większe, widoczność jest ograniczona, a na ekranie rozbryzguje się nam co chwila woda. Ma to też swoje plusy bo większość przeszkód które nam wcześniej przeszkadzały jest zalana. Ja w Aspen jeździłem tylko podczas deszczu żeby nie lawirować przesadnie pomiędzy wystającymi kamieniami. Z kolei burza w arktycznej zatoce to nic fajnego, zamieć śnieżna i wysokie fale maskujące kry i góry lodowe nie są tym z czym chciałbyś się mierzyć podczas walki o punkty. Jak mamy zapowiedzianą pochmurną pogodę to pakujemy się właściwie w loterię, pierwsze okrążenie może być słoneczne, ale podczas ostatniego będziemy już pocinać w gęstym deszczu. W trybie Championship wszystko dostaje dodatkowego uroku. Dostajemy prognozę pogody na kilka dni do przodu i musimy wybrać na jakiej trasie chcemy się ścigać w danym dniu. Ostatnich dni nie widzimy z początku, po każdym wyścigu odsłania się nam kolejny. Wspomnieć należy, że pogoda za każdym nowym podejściem do turnieju jest losowa, więc trzeba się dostosować do aktualnie panujących warunków.
Prócz Championship mamy również do naszej dyspozycji tryb Stunt. Jak nietrudno się domyślić chodzi tutaj nie o wyścigi, lecz nabicie odpowiedniej ilości punktów poprzez wykonywanie tricków. Boje i rywale idą w odstawkę, a na trasę wchodzą pierścienie z punktami, checkpoint’y i rampy. I byłoby wszystko pięknie, gdyby z tymi rampami się bardziej postarano. Problem w tym, że jest ich bardzo mało i większość punktów ciułamy robiąc sztuczki na skuterze które nie są ani ładne, ani wysoko punktowane, ani na dłuższą metę ciekawe. Dopiero na poziomie trudności Expert odnotowałem większe zagęstwienie ramp do powietrznych ewolucji dzięki czemu się gra już ciekawiej, ale na ten poziom raczej nie wszyscy się rzucą i Stunt ich po prostu odrzuci nudą. Inna sprawa, że na expercie również bez tricków „płaskich” na skuterze nie wygrasz. Szkoda bo po dobrym Championship liczyłem na równie fajny Stunt, ale jest to raczej przygoda na chwilę, gdyby wrzucono więcej ciekawych ramp byłoby zdecydowanie lepiej (choć aż tak tragicznie znowu też nie jest).
Z powodu zmiennych warunków pogodowych, „przeszkadzającej” wody i konieczności lawirowania pomiędzy bojami gra ma bardzo duży „entry level”, czyli musi sporo czasu minąć nim przyjdą pierwsze sukcesy. Wspomniany wcześniej wysoki „entry level” położył w moim wypadku multiplayer. Fajnie, że grać można nawet w 4 osoby, ale wszyscy się podczas pierwszych okrążeń zniechęcą do grania wymagającym systemem i zostanie nam single player. Tras musimy uczyć się na pamięć podobnie jak położenia boi i to na każdym z poziomów trudności na nowo. Na hardzie jedna poważniejsza wpadka i już szanse na wygraną w wyścigu są minimalne, a gdzie tam poziom expert! Ja osobiście sporo niemieckich zakrętów rzuciłem w stronę swojego TV nim skończyłem turniej na 1 miejscu.
Do szewskiej pasji doprowadzają detale takie jak brak możliwości automatycznego wznowienia turnieju w trakcie wyścigu i po przekroczeniu mety. Za każdym razem musimy oglądać wyniki przejazdu, klasyfikację generalną i ewentualne hi-score, a na koniec dobiją Ciebie jeszcze ekranem Game Over potem idziemy do menu i wybieramy wszystko na nowo – PO CO!? Nie można było dać opcji Repeat czy czegoś takiego (a w trybie Stunt taka opcja jest!)? Progi punktowe do kwalifikacji na następny przejazd są dość wysokie i czasem dochodzi do absurdów, gdy podczas zajmowania drugiego lub trzeciego miejsca w generalce odpadasz z turnieju bo nie masz wystarczającej ilości punktów (i w/w wiązanka menusów znów nam wyskakuje…). Okazjonalnie wyprowadzić z równowagi potrafi również detekcja kolizji bo czasem nasza postać potrafi się przyczepić do przeszkody i tracimy sporo cennych sekund nim się z tego wydostaniemy. Są to jednak w gruncie rzeczy detale, irytujące – ale detale.
„Now that’s how it’s done”
Dobra wszystkie żale mamy za sobą, pora na kolejną porcję pochwał. Trasy są re-we-la-cyj-ne! Ciekawy jest wybór miejscówek, płyniemy od obowiązkowych rajskich wysp, przez wąskie kanały Wenecji po arktyczną zatokę. Zachwyciły mnie różne szczegóły takie jak dryfujące śmieci w dokach Ocean City, łososie wyskakujące z górskiego Aspen Lake, czy orka wyskakująca spod wody w Arctic Bay! Zwykle tryb Free Roam olewam bo nie widzę w nim nic nadzwyczajnego (nie jestem fanem sandbox’ów), ale tutaj po prostu z uciechą pływałem pomiędzy rajskimi wyspami ciesząc oko szczegółami takimi jak bannery z logiem GAMEBOY ADVANCE, czy delfinami pływającymi obok mnie (choć podczas wyścigów w Arktyce mogli zawodnikom dać chociażby długie rękawy). Nie bez przyczyny wybrano WR:BS jako tytuł startowy konsoli, kto by nie chciał moczyć tyłka w wodzie obok piaszczystych plaż i palm? Podczas grania zaskoczyły mnie bardzo krótkie loadingi, moja GrajKostka mieliła dysk ciesząc mordkę bez jakiejkolwiek czkawki i tym bardziej żałuję braku szybkiego resetu podczas wyścigu. Strona audio wypada nieco gorzej, bo jest w sumie jedynie poprawna. Muzyka jakoś mimo gitarowych wstawek mnie nie porwała, a komentator choć inny dla każdego zawodnika jest jakiś bez ikry (do SSX 3, czy Burnout 3 WR:BS ma daleko).
Ogółem mimo poziomu trudności, który w połączeniu z kilkoma irytującymi detalami wyprowadził mnie kilka razy z równowagi Wave Race: Blue Storm zaliczam do udanych tytułów. Nie można przejść obok tak kapitalnie zrealizowanej wody i pogody obojętnie. Trasy zachwycają swoją dbałością o szczegóły i czuć ten nieopisywalny klimat starych gier arcade. Trochę szkoda niewykorzystanego potencjału trybu Stunt, a i kilka bonusów do odblokowania by się przydało. Suma sumarum nie pogniewałbym się, gdyby Big N stworzyło następcę na WiiU.
Platforma i rok ostatniego ogrania tytułu: GameCube/2014
3 słowa do gracza: Tytuł który i dziś potrafi gracza zaskoczyć. Czekamy na kontynuację!
Ciekawostki:
» W Dolphin Park obok jednej wyspy poza trasą możemy zauważyć boje. Gdy podjedziemy do nich używając turbo trafimy do Tsunami Zone. W rzeczonym miejscu możemy do woli jeździć na wysokich falach, które tam cały czas występują.
» Akari Hayami i Ricky Winterborn są grywalnymi postaciami również w innym tytule z pogranicza sporty ekstremalne/wyścigi na GameCube’a, a mianowicie 1080° Avalanche.
Do posłuchania w trakcie lektury:
Southern Island (Sunny)