Umięśnieni wojownicy z nieznanych krain zwani potocznie Barbarzyńcami często pojawiają się zarówno w filmach, jak i grach. A wszystko zaczęło się od serii książek i opowiadań sławiących losy Conana z Cymerii napisanych przez Roberta E. Howarda, a dokładnie od „Feniksa na mieczu” z grudnia 1932 roku będącą jedną z pierwszych o ile nie pierwszą powieścią fantasy, jaka kiedykolwiek powstała. Oczywiście nie można zapomnieć o fenomenalnej roli Arnold Schwarzeneggera w filmowej adaptacji owego dzieła z 1982*. Rok później na srebrnych ekranach zadebiutował kolejny znany osiłek: He-man i jego posępny czerep.
Zaś jeżeli chodzi o gry to warto wspomnieć o hitach z automatów takich jak Black Tiger (1987), trylogia Rastan (1987-1992), Golden Axe (1989), Lionheart (1992), Grouch (2001). Co ciekawe w Kraju nad Wisłą powstały co najmniej dwie gry z barbarzyńcami w roli głównej: Doman: Grzechy Ardana (1995) na silniku Franko oraz w bardziej humorystycznych klimatach Comar Barbarian (2001) od Techlandu (tak tych od Call of Juarez, Xpand Rally i Chroma), jedyna taka gra w której można pokierować mocno napakowanym wojowniczym komarem. I tak oto powoli dotarliśmy do roku 2002, w którym powstała pewna francuska pozycja z wojowniczym młodzieńcem w roli głównej.
Kaan: Barbarian Blade
EKO Software – PC, PS2 (2002)
Platformówka
Przyznam, że o Kaanie bym pewnie nie usłyszał, gdyby nie fakt, że pierwsze trzy tytuły stworzone przez EKO Software chętnie gościły na rozmaitych krążkach CD z czasopism: przygody czerwonego stworka pod tytułem Gift pojawiły się we wrześniowym Komputer Świat Gry w 2003 roku, Woody Woodpecker: Escape from Buzz Buzzard Park na podstawie słynnej serii kreskówek o zwariowanym dzięciole rozweselił użytkowników kwietniowej Cyber Mychy rok później. W tym samym roku także w czasopiśmie z gryzoniem w nazwie w 2004 oraz w urodzinowym CD-Actionie w 2005 wydana została trzecia gra tego studia (z podtytułem Odzyskaj Oko Nadziei), będąca tematem tej oto recenzji.
Kaan jest połączeniem gry platformowej i uproszczonego hack and shlasha, serwując na przemian skakanie po rozmaitych platformach oraz walkę z przeciwnikami z wykorzystaniem dwóch klawiszy, które umożliwiają aktywację wykonanie paru combosów, Devil May Cry toto nie jest, ale i tak miło, że możemy pokonać wroga na 3-4 sposoby.
Zaraz po rozpoczęciu gry po 30 sekundowej cutscence od razu wrzucani jesteśmy w wir wydarzeń i na dzień dobry mamy rozwalić trójkę opancerzonych wojowników. Żadnych wyskakujących komunikatów nawołujących do naciśnięcia danego klawisza, tylko od razu walka. Nasz umięśniony śmiałek na początku przygody będzie uzbrojony w kiepskiej jakości miecz i równie ubogą tarczę, sytuacja jednak z czasem się zmieni i wraz z postępem fabularnym uzyskamy dostęp do coraz mocniejszego i efektywniejszego oręża: rzucanego toporka wracającego do właściciela, lekki, szybki miecz, który ekspresowo poradzi sobie z oponentami, wielki i wolny młot, równie wielki topór oraz wykonany z twardszego materiału miecz ostateczny. Co ciekawe broń białą będziemy również wykorzystywać do niszczenia rozmaitych obiektów, na przykład beczek, skrzyń, kolumn, niektórych ścian, i innych elementów otoczenia. Część z nich będzie się dało zniszczyć jedynie przy użyciu broni ciężkiej.
Tarcze również co jakiś czas będziemy zmieniać, początkowo jak to z pawężem bywa będzie służył do blokowania ciosów, później zdobędziemy sztuki z magicznymi właściwościami dające naszemu bohaterowi ulepszony skok w górę, ślizg w powietrzu oraz lustro odbijające czary wrogich czarowników. Ponadto pod koniec każdego poziomu mamy możliwość odblokowania dodatkowych elementów uzbrojenia zwiększających pasek życia naszego Kaana, jednak nie będzie to łatwe zadanie, gdyż musimy spełnić kilka warunków: po pierwsze zebrać możliwie jak najwięcej monet – te uzyskujemy za pokonanie przeciwnika z minimum combo x2 oraz skrzyniach, kolejnym warunkami jest ile czasu nam zajęło ukończenie poziomu i ilu wrogów udało się nam ubić. Jeżeli spełnimy większość wymagań trafiamy na arenę w której zmierzymy się z hordą wrogów, początkowo będzie ich zaledwie 30, z czasem liczba wzrośnie do 200! Gdy wszystkich pokonany (i oczywiście nie zginiemy) wtedy dostaniemy upragnione ulepszenie. Warto możliwie jak najszybciej wymaksować naszą postać, bo z czasem poziom trudności mocno wzrośnie. Problem w tym, że gdy nie uzyskamy dostępu do areny lub nie uda się nam jej zaliczyć nie mamy możliwości cofnięcia się do poprzednich poziomów, owszem możemy zapisać grę na jednej z 4 slotów i po prostu wczytać ostatni zapis, tyle że levele mają średnio tak z około pół godziny, więc od razu ostrzegam, że przed rozpoczęciem rozgrywki warto mieć sporo czasu wolnego. Jak to bywa w tytułach typowo konsolowych z przełomu wieków, możemy zapisać tylko gdy ukończymy dany poziom, gdyż checkpointy służą jako punkt odrodzenia gracza w razie utraty zdrowia.
Ja tu się rozpisałem o elementach uzbrojenia naszego bohatera, a nie wspomniałem ani nic o fabule, tę poznajemy dopiero po ukończeniu pierwszego poziomu, w momencie uwolnienia uwięzionej niewiasty: królowej Fenshixen – stolicy królestwa Asaquan o imieniu Xithana. Opowiada ona jak to jej miasto dostało zaatakowane przez Tothuma Sipseta z Syrkonii, który rozgromił wojsko w wielkiej bitwie. Co gorsze, jest jeszcze jedna osoba wmieszana w całą aferę, pewnie zdrajca, który uciekł z potężnym klejnotem chroniący całe królestwo Asquan przed siłami zła zwanym Okiem Nadziei. Bez tego artefaktu cała kraina coraz bardziej słabnie, aż w końcu będzie bezsilna wobec Tothuma Sipseta, dlatego nie mamy czasu do stracenia, gdyż los wielu milionów istnień będzie zależeć on naszych mężnych działań. Jak pewnie się domyślacie Kaan się zgodził, bo czemu nie i wyruszył w poszukiwaniu zdrajcy oraz okrutnego władcy Syrkonii. Tak więc czeka nas długa wędrówka do odległych krain, odwiedzając zarówno Syrkonię jak i wioskę Somaka, a w jakim celu, to już będziecie musieli się sami dowiedzieć, gdyż w połowie gry, a dokładnie pod koniec trzeciego rozdziału czekać na nas będzie nie mała niespodzianka, gdzie poznamy plany głównego złego.
Oczywiście o ile uda się Wam do tego poziom dotrzeć, gdyż sekcje platformowe w późniejszych etapach do łatwych nie należą. O ile pierwszy świat i większość drugiego jest na rozgrzewkę i nie wiele się w nich dzieje (w pierwszym poziomie nie znajdziecie jakichkolwiek przepaści), tak już potem akcja zaczyna nabierać tempa. Od ostatniego poziomu drugiego rozdziału zacznie pojawiać się więcej przeciwników, których będziemy siekać z przyjemnością przy wykorzystaniu świeżo nabytego krótkiego miecza (a potem także przy użyciu gigantycznego topora), no i przybędzie parę platform i innych przeszkadzajek jak np. spadające stalaktyty, walące się mosty, wirujące ostrza, kolce wyskakujące ze ścian, totemy z miotaczami ognia oraz cała masa innych pułapek rodem z kina przygodowego.
Skoro mowa o przeciwnikach to taktyka „podejdź do nich i machnij mieczem” nie na wszystkich zadziała, przykładowo bezpośrednie spotkanie z ognistymi żukami spowoduje, że będziemy płonąć, chyba że użyjemy tarczy by zablokować szarże i dopiero wtedy kontratakować. Bliska wizyta z czarownikami rzucającymi kule ognia lub lodu również może mieć niewesoła, podobnie jak z trującymi pszczołami ciskającymi w naszego herosa zielonymi ładunkami. Jednak wystarczy w odpowiednim momencie odbić pocisk lustrzaną tarczą i żadna przeszkoda nam nie straszna… no chyba że stoimy na moście znajdujący się nad lawą, który się właśnie zawalił, a porażka bywa tu naprawdę bolesna, gdyż wpadniecie w przepaść lub stracicie życie, wtedy cofacie się do najbliższego punktu kontrolnego oddalonego o dobre 5 – 10 minut i przy okazji odradzają się wszyscy przeciwnicy których utłukliśmy. Na szczęście zebrane monety są zapisywane, więc wystarczy po prostu ich ominąć i iść przed siebie.
Muzyka naprawdę buduje tutaj atmosferę, wylewa się z niej epickość, powaga i duch przygody, w sam raz do historii dzielnego barbarzyńcy przemierzającego odległe i dzikie zakątki świata.
W praktycznie każdym innym wypadku napisałbym, że jest to lenistwo twórców, tu jednak jest to fabularnie wytłumaczone. Otóż równo w połowie gry, po poznaniu planów głównego złego wracamy się do punktu startu, powtarzając wszystkie wcześniej ukończone poziomy, tylko jeden z nich na cmentarzu nie jest powtórką. Pewnie zaczniecie kręcić nosem, że powieje nudą, jednak o dziwo tak nie jest! Pamiętacie jak wcześniej wspomniałem o całej masie pułapek typu zapadające się mosty, platformy i tak dalej? Teraz gdy tylko podejdziemy do miejsca gdzie wcześniej swobodnie przechodziliśmy po kładce, zobaczymy tylko wielką dziurę prowadzącą do znikąd. Tak jest drodzy czytelnicy, każda z ruchomych elementów już nie istnieje, no bo kto niby miał je naprawić i teraz musimy znaleźć alternatywny sposób na cofnięcie się do początku etapu. I tu z pomocą przychodzi broń ciężka, która umożliwi zniszczenie wcześniej niezniszczalnych bram oraz dwie nowe umiejętności: daleki i wysoki skok. Tym oto sprytnym sposobem zamiast jednego wielkiego deja vu mamy remiks wcześniej zwiedzonych miejscówek z nowymi, potężniejszymi przeciwnikami wymagającymi od gracza minimum combo x2, by móc ich pokonać.
Czy Kaan jest pozycją wartą polecenia? Jak najbardziej tak, może nie są to wyżyny grywalności w stylu Raymana (no i ogólnie nie jest aż tak efektowny jak Maximo z PS2) jednak potrafi wciągnąć swym barbarzyńskim klimatem, oddając ducha przygody w niebezpiecznych krainach, choć przyznam, że scenerie w poziomach mogły być bardziej różnorodne, bo przez większość czasu będą towarzyszyć nam szaro-brązowe skały, lawa oraz równie brązowe budowle. Jakby dodali jakiś etap ze śniegiem to od razu by było lepiej, ot taki mały szczególik.