Jakoś tak się złożyło, że zabrałam się za opisywanie robaczych przygód “od tyłu” – najpierw zajęłam się 4, potem 3D i w końcu postanowiłam oddać hołd wersji w wydaniu 2D, czyli właśnie drugiej części. Właściwie nie jest to podyktowane jakąś sympatią lub osobistą gradacją, wybór był całkowicie przypadkowy. No, może te nowsze części jakoś lepiej pamiętam (lata lecą, pamięć nie ta). W każdym razie, wychodząc już w tego chaotycznego wstępu, pragnę powrócić do klasyki i przypomnieć grę, która podobnie jak dzisiaj Doom dała się odpalić niemal na każdym sprzęcie. Sama pamiętam jak na studiach nie miałam jeszcze porządnego laptopa tylko jakiś spadek sprzed X lat po cioci (do nauki, rzecz jasna) działały na nim dosłownie dwie z gier, które mnie interesowały w tym czasie – Puzzle Quest oraz wspomniane robaki. Mimo niewielkich wymagań sprzętowych do dziś walki robaków sprawiają ogromną frajdę, a jeżeli jest jeszcze ktoś, kto nie dowierza, zapraszam do przeczytania recenzji i ewentualnej dyskusji ;).
Prawdę powiedziawszy, w dwójce nie ma nic odkrywczego w kontekście serii, raczej więcej tego samego dobra, które było znane. To nadal ta sama świetna turówka, gdzie różowi bohaterowie co kolejkę próbują pozbyć się przedstawicieli drużyny przeciwnej. Z podstawowych trybów mamy singla, gdzie mierzymy się z AI na wymyślnych planszach, do wyboru cała kampania lub randomowe potyczki, oraz multiplayer, czyli walkę z bliskimi lub dalekimi, łączącymi się z nami przez neta, przeciwnikami. Warto dodać, że wersja internetowa wprowadzała różne rozwiązania i tryby, znane później choćby z robaczego tygla. Można było choćby poruszać się wyłącznie za pomocą lin albo tak pozmieniać ustawienia, by móc posiadać wyłącznie określony typ broni. Szkoda, że obecnie tryb online nie działa z wersją zakupioną na GOGu. Lubię losowość w grach, stąd też levele przypadły mi do gustu, arsenał też jest spoko i sprawdza się zdecydowanie lepiej niż w odsłonach 3D, nawet przy silnym wietrze. Zresztą samo sterowanie jest intuicyjne i bardzo wygodne, co tylko zwiększa radość z obcowania z tą produkcją.
Gdyby ktoś zapomniał jaki tytuł ma ta gra
Nie mam pojęcia, jak twórcy wpadli na to, by stworzyć grę o walczących robakach. Niby pojawiały się już w popkulturze, że wspomnę tylko o popularnym w pewnych kręgach, także gier wideo, Earthworma Jima. W każdym razie, chwyciło. Customizacja nie posiadała jakiś szalonych możliwości, jednak sama opcja stworzenia swojego teamu z wybraną nazwą i takimi imionami, jakie chcemy, nadawała rozgrywce jeszcze większego smaczku (częstowanie nabojami z uzi znienawidzonych znajomych – bezcenne). Przy grach multi w stylu hot seat można było dodatkowo modyfikować rozgrywkę, uwzględniając liczbę życia, ilość robali (przy czym w przypadku wielu graczy nie można było wystawić aż tylu wojów, co w walca jeden na jeden), próba wyboru levelu. Do tego dochodzi także możliwość stworzenia czegoś od siebie zupełnie od zera, więc jak ktoś chce zostać architektem, może do Simsów doinstalować Wormsy. Opcja edytowania jest bardzo szeroka, ponieważ dotyczy także grzebania w poszczególnych giwerach. Możemy zdecydować, jakie obrażenia będą zadawać, ile strzałów zaoferuje nam użycie ich w danej turze i różne inne pierdółki, po które może nie sięgniemy, ale ucieszy nas fakt, że nawet na nie mamy wpływ.
Sporo dobrego należy powiedzieć o grafice. Nie jest ona jakaś wyrąbana w kosmos, poprawiona względem poprzedników, równocześnie nie posiadająca irytujących dystraktorów. Jak dla mnie, wygląda lepiej niż choćby dużo późniejsze Worms Clan Wars. Wszystko jest odpowiednio czytelne, tło ruchome daje poczucie dynamizmu. Leveli jest całkiem sporo, ma się wrażenie, że różnice między nimi nie są wyłącznie kosmetyczne. Do tego dochodzą całkiem nowe motywy tła. Oprócz dotychczasowych mamy też klimaty sportowe, serowe, śnieżne, ale także stare i dobre, jak piekielne i właśnie moim faworytem były te ostatnie, ponieważ czuć było powagę sytuacji w starciach z przeciwnikami. Zresztą, zginięcie w lawie jest jakieś takie bardziej majestatyczne niż w zwykłej rzeczce. W zakresie broni nie było co poprawiać, wygląda podobnie. Warto jeszcze kilka słów poświęcić przerywnikom filmowym. O ile robaki są w nich z deczka kanciaste i wyglądają mniej uroczo niż w samych walkach, przedstawione historyjki świetnie się prezentują. Możemy obejrzeć choćby pojedynek tenisa stołowego czy znaną z wielu innych produkcji wymianę scen, gdzie w każdej nasz robak pokazuje swojemu przeciwnikowi coraz groźniejszą broń. Wiadomo, że robaki humorem stoją, więc w kolejnej części nie mogło tego typu smaczków zabraknąć. Do tego fakt, że cała plansza jest zniszczalna. U młodszych sióstr ta cecha była serwowana tak na alibi, tutaj dosłownie możemy doprowadzić do ruiny level, na którym się znajdujemy. Mnie najbardziej urzekały robale stojące na skrawku ziemi, zawieszonym wysoko nad wodą. Jak widać, w grze grawitacja dotyczy jedynie naszych robaków, natomiast wszelkie pozostałe elementy zdają się nie reagować na odkrycie Newtona. Ich fizyka także się świetnie prezentuje, ponieważ kiedy strzelimy lub uderzymy robaka, nie tylko odstawiamy go na pewną odległość, ale też choćby widzimy jak ryje “tyłkiem” o nawierzchnię i, szczególnie z górki, nie może się samoistnie zatrzymać.
Budzikom śmierć
Co jeszcze mocno wpływa na grywalność? Wypasiony ekwipunek! Pojawia się kilka broni, które znamy z poprzedniej części, jednak w dwójce dostajemy sporo nowości. Przedstawię moje ulubione pukawki i inne ciekawe źródła rozwałki, niezależnie od tego, czy już się wcześniej pojawiały, czy zadebiutowały dopiero w tej części. Moim absolutnym faworytem, o czym wspominam przy recenzji innej części z robaczej sagi, jest zdecydowanie święty granat ręczny. Nigdy nie miałam świetnej wprawy w celowaniu, dlatego zwykle używałam go, gdy przeciwnik znajdował się w jakiejś dziurze, gdyż wiedziałam, że granat nie odskoczy. Potem już tylko Alleluja (i do przodu) wyśpiewane na modłę gospel i po kliencie! Fajnie sprawdzał się także gołąb samonaprowadzający. Miałam wrażenie, że jakoś łatwiej było skutecznie nim kogoś załatwić niż naszym klasycznym pociskiem o tej samej cesze. Zawsze bawiła mnie waza z dynastii Ming. Stosunkowo rzadko jej używałam, ale sam pomysł, by wwalić coś takiego do rozgrywki? I to na dodatek nie wymyślili tego znani z dziwnych pomysłów Japończycy! Uczono Was, aby szanować starszych? Słusznie, jednak w Wormsach kobiety 60+ są zdecydowanie gorsze od pań walczących o miejsce w komunikacji miejskiej, kładących obok siebie zmęczone torby i przywdziewających beret z antenką, dający +10 do szybkości. Wysłanie takiej kobitki w bój pozwala w dowolnym momencie dokonać detonacji o doprowadzić do kolejnego wybuchu. Jako fanka Dragon Balla muszę także docenić możliwość walnięcia innemu robaczkowi kamehameha, choć zdaje się, że Songo zadawał w ten sposób większe obrażenia.
Nic tak nie cieszy jak spad ekwipunku
Oprócz broni mamy też masę innych używek, które usprawnią nam poruszanie się i stawianie pułapek na wrogów. Team 17 już lata temu przewidziało memy o kobietach, które lecą na spawaczy i ich zarobki, dlatego umożliwiło robakom nałożenie maski i “przepalenie się” palnikiem przez ziemię w celu dotarcia na drugą stronę planszy lub mniejszej przeszkody. Zawsze największe emocje były przy końcu, nigdy nie byłam pewna, czy starczy mi mocy na pokonanie całości, czasem też liczyłam na to, że przekopać się w danej turze całkiem nie uda, bo po drugiej stronie już czekał adwersarz. Kolejną spoko sprawą jest lina. Jeszcze za dzieciaka widziałam w różnych czasopismach o grach te sztampowe podpisy do screenów z Larą Croft w stylu “chciałbym być tą liną”, jakoś tak mi się skojarzyło :p. W każdym razie, ja być liną nie chciałam, ale często z niej korzystałam, zwłaszcza że tura nie kończyła się po jej użyciu. Do tego często stosowałam niebywale satysfakcjonujący dla mnie trick, czyli podbijałam na linie do miny, po czym oddalałam się na tyle, by jej wybuch mnie nie tknął. Z nowości pojawił się za to spadochron. Dzięki temu nie straszne nam są skoki z dużych wysokości. Fajne jest i to, że po przebyciu zaplanowanej przez nas drogi możemy jeszcze wykonać inny ruch, najczęściej poczęstować kogoś dynamitem.
W sumie do głosu też nie ma się co przyczepić. Tutaj już widać więcej podobieństw do poprzednich odsłon. Charakterystyczne są dźwięki rozpoczęcia tury i poszczególnych broni. Słynne Alleluja po zaserwowaniu granatu ręcznego to oczywiście klasyk, ale jest przecież także odgłos zmiany z owcę na superowcę czy szyderczy śmiech robala podkładającego dynamit. Wybuchy są odpowiednio dopasowane do rozpierniczu, jaki dzieje się na planszy. Do tego jeszcze tekściki, jakimi raczą nas robaczy przyjaciele. Znacie pewnie to ironiczne powiedzonko, kierowane do opieszałej osoby – “czekasz na oklaski?”. Osobiście w robaczkach właśnie na nie czekałam, gdyż gorącymi owacjami nagradzane było każde zwycięstwo (a kierowca wstał i zaczął klaskać…). Za to melodyjki w tle to taka dziwna techniawa, momentami aż hipnotyzująca.
Majster, rzuć cegłę!
Jak nietrudno się domyślić z moich recenzji, seria Worms jest mi bardzo bliska. Uwielbiam takie klimaty niewymuszonego i niesztampowego komizmu i grywalności. Częściej siedziałam w trybie multi, ale singlowe potyczki także sprawiały mnóstwo satysfakcji. Grafika lepsza niż w poprzedniczce, nowe bronie, stare równie świetne, polskie głosy (może nie zachwycające, ale zawsze jakieś). Całość mocno na plus. Polecam odkopać swoją wersję pudełkową albo odwiedzić GOG, bo Worms 2 jest grą, która starczy na jakąś 10-minutową przerwę, ale też nie znudzi się po kilku godzinach. Jeśli nie lubiliście innych części robali w 2D, ta Was także nie przekona, jednak jeśli przyjaźnicie się z dżdżownicami od dłuższego czasu, koniecznie odpalcie i dwójeczkę (bez dwuznaczności :p). Super bronie, ładna grafika, spoko udźwiękowienie, do tego odtworzycie na każdym sprzęcie domowym.
Ciekawostki:
- Worms 2 to jedna z niewielu gier w uniwersum, która została wydana wyłącznie na PC (pisząc o wszystkich możliwych sprzętach miałam na myśli niewielkie wymagania)
- filmiki FMV użyte w tej części występują również w Worms Armageddon wydanym na konsole stacjonarne
Screeny zostały zrzucone z kanału na YT Dosgamert