Nie jestem osobą chętnie odwiedzającą muzea. Kojarzą mi się z wycieczkami szkolnymi z lat dziecięcych i bardzo długim staniem w jednym miejscu. Najciekawszym eksponatem zdawała się wówczas ławka, na której można było w końcu usiąść, po godzinach wysłuchiwania historii sprzed lat. Zdecydowanie lepiej szło mi przyswajanie wiedzy z podręczników. Jednakże, lata mijają i coraz więcej takich miejsc stawia na pewną mutimedialność i angażuje wiele zmysłów, dzięki czemu taka wizyta staje się prawdziwym przeżyciem. Tym bardziej, gdy mówi się o przedmiotach związanych z techniką i technologią. Jasne, można podziwiać stary telewizor, ale lepsze wrażenie zrobi, gdy zostanie na nim przedstawiony jakiś film, itp. Dlatego też w Warszawskim Muzeum Komputerów i Gier nie tylko będziemy mogli obejrzeć sprzęty z naszej młodości lub dalszej przeszłości, ale również sięgnąć po pada lub myszkę i przekonać się o tym, jak kozackie były to sprzęty.
Dotarłam!
O tym miejscu usłyszałam po raz pierwszy jakieś dwa lata temu. Mignęło mi na jednej z facebookowych retro stronek. Mam przyjaciółkę w stolicy, dlatego obiecałam sobie, że kiedyś się tam wybiorę. Czas mijał, a ja odkładałam swoje postanowienie, gdy kolejny raz algorytmy wspomnianego portalu społecznościowego przypomniały mi o nim. Końcem sierpnia miało się odbyć spotkanie otwarte, a że rok szkolny za pasem, postanowiłam spożytkować dobrze resztkę wakacji. Wyposażona w koszulkę z Kirbym i dobry humor ruszyłam do Warszawy, by odwiedzić tę mekkę graczy.
Do miasta dotarłam około godziny 10:00, więc miałam sporo czasu na odszukanie muzeum, które ruszało w samo południe. Wyczytałam, że prowadzi do niego jakieś podziemne wejście i znając swoją skłonność do gubienia się na małej przestrzeni, skorzystałam z zasady “koniec języka za przewodnika”. Po drodze spotkałam nawet mężczyznę w średnim wieku, który kiedyś odwiedził to miejsce ze swoim synem. Jak sam przyznał, miał większą radość z pobytu niż potomek. Poczułam zatem, że mnie także siądzie tamtejszy klimat. Tym bardziej, że wydarzenie na FB było reklamowane zdjęciem Pegasusa z kartem 168 in 1, przy którym zresztą spędziłam najwięcej czasu, ale o tym za moment.
Jedna z popularniejszych gier wśród gimnazjalistów
Samo muzeum znajduje się w podziemnym pasażu, otoczone sklepami o tematyce informatycznej. Gdy się już dojdzie do tego etapu podróży, odnalezienie punktu docelowego nie stanowi problemu. Obok wejścia znajdziemy mural informujący o nazwie przybytku, po czym nie pozostaje nam już nic innego niż wejście i korzystanie ze wszystkich dostępnych atrakcji.
Już od samego wejścia czuć luz i swobodę. Pracownicy muzeum w każdej chwili pozostają do naszej dyspozycji i chętnie włączają się w rozmowy, ale nie ma mowy o narzucaniu się jak w niektórych sklepach, gdzie momentalnie człowiek czuje się jak potencjalny złodziej. Nim zasiadłam do gry, postanowiłam obejść i obejrzeć wszystko. Na stolikach ustawione są konsole i komputery, na każdym z tych stanowisk znajdziemy także gry bardzo charakterystyczne dla danej generacji. Dalej znajduje się kącik czytelniczy. Możemy dowolnie wertować czasopisma i książki o tematyce giereczkowej, ale znajdziemy również inne pozycje znane z tego okresu. Między tym wszystkim trafimy na gablotki z retro sprzętami, również wykraczającymi poza sam gaming, a także plakaty informacyjne na temat wybranych dat, uznanych za przełomowe dla fanów wirtualnej rozrywki. Dla chętnych do nabycia były także różne pamiątki, w tym choćby koszulki.
Prócz grywalnego sprzętu można było obejrzeć ciekawe wystawy
Po wstępnym rekonesansie postanowiłam wziąć się do roboty i skorzystać z dobrodziejstw oferowanych przez muzeum. Starałam się siąść na chwilę przynajmniej do jednego sprzętu, zwłaszcza że ze sporą większością miałam do czynienia jedynie recenzując książkę Konsole 2.0, a zatem na papierze. Tutaj sprawa miała się nieco inaczej. W dniu, w którym gościłam, właściwie nie było kolejek do sprzętów – nie jest to wcale normą, ponieważ to miejsce cieszy się dużą popularnością w roku szkolnym, gdyż jak dowiedziałam się od jednego z pracowników, Tytusa, organizowane są liczne wycieczki. Chyba będę musiała coś zagadać z wychowawcami w mojej placówce… W każdym razie, zwiedzałam sobie we własnym tempie, oglądając różne maszynki i wracając co jakiś czas do Pegasusa.
Zaczęłam jednak od mojego innego starego znajomego, czyli PlayStation. Niewielki Szarak pozwalał na rozegranie wyścigów w Crash Team Racing. Ostatnimi czasy grałam nieco w remaster na PS4, dlatego też chętnie wcieliłam się w Purę i skopałam tyłki przeciwnikom (oczywiście na moim ulubionym poziomie, jakim jest easy). Zapamiętałam tę grę jako nieco ładniejszą, ale nadal potrafi dać energię, szczególnie na ostatnich metrach wyścigu. Następnie wyruszyłam w nieznane dla siebie rewiry, sięgając po Dreamcasta. Tam też gościł klasyk, czyli Crazy Taxi. Po raz pierwszy miałam takiego pada w ręku i choć był on względnie intuicyjny, musiałam chwilę się pokręcić po planszy, nim w końcu sensownie podjechałam pod któregoś z pieszych. Na szczęście to nie był czas boltów i uberów, więc nie musiałam się martwić o konkurencję.
Mam broń i nie zawaham się jej użyć
Żeby tradycji stało się zadość, musi być o Pegazie. Robiłam do niego kilka podejść, za każdym razem włączając inną grę. Standardowo uruchamiałam sobie opcję 99 żyć i nawet miałam pokusę ukończenia Arkanoida, ale co jakiś czas dochodzili do muzeum nowi goście, dlatego nie chciałam im na tak długi czas blokować konsoli. Trochę pobawiłam się wałkiem, atakowałam wilki w Pooyanie, rozegrałam kilka partii w Tetrisie (jestem totalnie bez formy!) oraz Mappym (tu już szło lepiej). Obok wspomnianego sprzętu dało się znaleźć jeszcze jeden, tym razem z podłączonym zapperem. Można było sobie urządzić polowanie na kaczki lub rozbawić najbardziej znienawidzonego psa w historii gamingu.
Dalej przechadzałam się, wypróbowując kolejne sprzęty. Chwilę spędziłam z Pongiem. Po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć z bliska tak niestandardową maszynkę, względem tego, przy czym wzrastałam. Pobawiłam się także w niszczenie insektów oraz ratowałam zakładników w słynnym Metal Slugu. Co ciekawe, choć miałam styczność z tym tytułem wcześniej, nie porwał mnie jakoś mocno, ale zmieniłam zdanie na tyle, że w wolnej chwili na pewno odpalę sobie którąś część.
Dowód mojego zwycięstwa :D
Gdy miejscówka się zapewniła, zaglądałam nieco w inne ekrany, by zobaczyć, przy czym ludzie najlepiej się bawią. Co charakterystyczne, młodzi zwiedzający stawiali przede wszystkim na niestandardową zabawę. Najczęściej okupowali właśnie Pegaza z zapperem, a także grę muzyczną z jedną z maskotek Nintendo, Donkey Kongiem. Nawet w czasie niepowodzeń widać było, że czerpią radość z grania. W muzeum pojawiła się także rodzina z małą córką. Dziewczynka radziła sobie całkiem nieźle, dlatego nie próbowałam proponować jej sparingu, by nie wrócić potem do Lublina z podkulonym ogonem.
Sprzęty to jedno, ale można by je rozłożyć w jednym miejscu i nie tworzyłyby atmosfery. Ogromną zaletą Warszawskiego Muzeum Komputerów i Gier jest właśnie klimat. Tutaj oddycha się wręcz powietrzem znanym z poprzedniego wieku. Nawet informacje pozornie niezwiązane z grami jako takimi posiadają ich duszę – przykładem niech będzie ogłoszenie o wyjściu ewakuacyjnym w przypadku pożaru, okraszone wizerunkiem Firemana z MegaMana. Widać, że to miejsce tworzone przez pasjonatów dla innych fanów. Co więcej, wiele wskazuje na to, że muzeum będzie się nieco otwierać na różne inne, niewymienione tu inicjatywy, zatem pozostaje życzyć powodzenia i czekać na rezultaty. Z mojej strony bardzo duża polecajka, prawdopodobnie z ekipą czułabym się lepiej, ale w pojedynkę także świetnie spędziłam tam czas. Poniżej jeszcze wrzucam Wam wywiad z Mariuszem z kanału Retrowizja, który wraz ze swoją ekipą wkłada dużo energii, czasu oraz serca w kultywowanie naszego kochanego retro.
Fireman wygląda maks groźnie, lepiej stosować się do zaleceń
Wywiad z Mariuszem z Retrowizji
Prezesowa: W jakich okolicznościach zrodził się pomysł utworzenia Warszawskiego Muzeum Komputerów i Gier?
Mariusz: Samo muzeum powstało w 2019 roku, jednak dołączyłem do niego nieco później. Obecnie jestem tu pracownikiem najstarszym pod względem stażu. Aby zrozumieć w pełni ideę i potrzebę zaistnienia tego miejsca, musimy cofnąć się do czasów istnienia Warszawskiej Giełdy Elektronicznej. Giełda ta cieszyła się sporą popularnością, gdyż odwiedzali ją również wystawcy z legendarnej Grzybowskiej. Co ciekawe, giełda przeniosła się później w miejsce obecnego muzeum. Wszystko funkcjonowało całkiem dobrze, do czasu rozwoju handlu internetowego. Sam zajmowałem się grami wideo ćwierć wieku, a zawodowo osiemnaście lat. Pracowałem w sklepach, ale i na giełdzie na Batorego. Pomyślałem, że warto byłoby jakoś kultywować tę tradycję. Jestem fanem retro konsol, głównie generacji piątej i szóstej. Dlatego też głównym celem muzeum było ukazanie zwiedzającym klimatu lat 90.
P: Czy muzeum cieszy się dużą popularnością?
M: Cieszy się skrupulatnie dużą popularnością, o co walczymy razem z Tytusem. Obecnie to głównie on zajmuje się popularyzacją tego miejsca, ja bardziej wspieram muzeum. Chciałbym jednak, by i moje inicjatywy, i to miejsce stanowiły system naczyń połączonych. Tak naprawdę muzeum nie ma określonego modelowego odbiorcy. Chcielibyśmy z naszą misją dotrzeć do każdego. Naszym przeciętnym gościem jest casualowy przedstawiciel rodziny między trzydziestym a pięćdziesiątym rokiem życia, który przychodzi z całą rodziną, by dobrze się bawić. Często pojawiają się tu rodziny trzypokoleniowe. To krzepiące, gdy obserwuje się jej wspólną grę na tych samych maszynkach. Dzieci reagują na emocje bliskich. Udziela im się ta radość i błogość, dlatego również pojawia się u nich element nostalgiczny, mimo że nie dorastały w tamtych czasach.
Kosmici na posterunku
P: Który eksponat wydaje się być najciekawszy podczas wycieczek, przy której konsoli/komputerze zwiedzający zdają się spędzać najwięcej czasu?
M: Z pewnością najwięcej uwagi przykuwa najstarszy eksponat, czyli Pong. Został wyprodukowany w Polsce między ’79 a ’84 rokiem. W odróżnieniu od wielu skomplikowanych tytułów, ma niski próg wejścia. Można zasiąść do rozgrywki i od razu zna się wszystkie zasady. Ogólnie gra może mieć i wysoki poziom trudności, ale jedynie w kwestii zdolności manualnych gracza, nie lore’u gry. Dzięki temu zwiedzający mogą też podczas jednej wizyty skorzystać z większości dostępnych sprzętów.
P: Który z Twoich eksponatów uważasz za najbardziej unikatowy? Dlaczego?
M: Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Ekspozycja jest rotacyjna, a wiele spośród eksponatów pochodzi z mojej prywatnej kolekcji. Mamy wiele unikatów, w tym dev kity konkretnych konsol. Zdarzało się, że przynosiłem całe serie gier, by ukazać ich ewolucję. Wymienię tu choćby Mario, Sonica, Fire Emblem czy Zeldę. Unikatowość tych gier jest wtedy łatwo dostrzegalna, gdy można zaobserwować wszystkie tytuły z serii na nośnikach w jednym miejscu. Casualowy gracz niekoniecznie doceni ten stopień zaangażowania, dlatego staramy się profesjonalizować wycieczki, by dotrzeć do szerszego grona. Dotyczy to zarówno branży gamingowej, jak i potencjalnych inwestorów. Sam rozwijam te kompetencje, prowadząc już od czterech lat giełdy retrogamingowe. Od dwóch lat odbywają się regularnie dwie w miesiącu. A zatem mamy w muzeum i fanów retro, i kolekcjonerów. Poszerzamy muzeum o kolejne strefy. Obecnie jest to VR, ale planujemy także otwarcie gamingowego pubu. Zależy nam na tym, by każdy geek i nerd czuł się komfortowo, kiedy nas odwiedza. Dla mnie i współpracowników ten dobry vibe to codzienność.
Zachęcam do odwiedzin muzeum, ale także stron internetowych wmkig.pl, facebooka i youtube.