Spacerując po zapuszczonym cmentarzysku umarłych deweloperów nierzadko ogarnia nas graczy smutek na myśl o wielu zbyt wcześnie pogrzebanych markach. Tyle świetnych gier, serii, które mogła czekać świetlana przyszłość, tyle marzeń o kolejnych, wspaniałych przygodach szlag trafił z powodu zawirowań losu, czy w wyniku po prostu złych decyzji podjętych przez wydawców. Zatrzymajmy się więc na chwilę przy alejce, gdzie spoczywa studio Kronos Digital Entertainment,
którego krótka historia z pewnością nie należy do tych z happy endem wesolutko machającym na pożegnanie. We wczesnym okresie swej gamingowej działalności przypadającej na drugą połowę lat dziewięćdziesiątych, panowie z „KDE” nie mogli poszczycić się jakimś zacnym portfolio. Ot, seria kilku bijatyk przepleciona grą akcji, z których największym echem wśród graczy odbił się Cardinal Syn, nie były w stanie przysporzyć znamienitej sławy temu studiu. Udało się to dopiero wydanemu w 2000 roku Fear Effect, które zgotowało „Kronosowi” oczekiwany komercyjny sukces, zaskarbiło uznanie wśród publiki oraz pozwoliło im zabłysnąć jaśniejszym światłem na deweloperskiej mapce świata.
Nie ma jednak czemu się dziwić, gdyż ekipa odpowiedzialna za omawiany „Efekt Strachu” postanowiła oprzeć się sztampie w kwestii settingu gry, który to po swojej myśli ubrała w jedwabny kożuszek zgrabnie utkany w dalekowschodnim stylu. Oto bowiem troje najemników przybywa do futurystycznych Chin, angażując się w poszukiwanie niejakiej Wee Ming, zaginionej córki wysoko postawionego szefa hongkońskiej triady. Szkopuł jednak w tym, że nasze trio postanowiło wpierdzielić się między przysłowiową wódkę, a zakąskę i odnaleźć pannę zanim zrobi to nie do końca zmartwiony ojczulek, celem odsprzedania jej za sporą sumkę pieniędzy. Życie bywa jednak nieprzewidywalne i zgodnie z prawem Murphy’ego coś po drodze komplikuje się, zaś nasi cwani bohaterowie wpadają w wir nieoczekiwanych wydarzeń, który wciągnie ich nawet w samo serce chińskiego piekła. Nie obyło się tutaj zatem bez charakterystycznej, orientalnej otoczki, w której znalazło się także miejsce na elementy zaczerpnięte z ichniej mitologii i wierzeń, toteż otrzesz się nie tylko o jakieś tajemnicze rytuały, ale poznasz również garstkę bóstw przedstawionych w typowy dla tamtejszej kultury sposób. Nietuzinkowy klimat wylewa się wręcz z ekranu, aż miło, zaś stylistyka w jakiej całość jest skąpana sprawia, iż wydarzenia ogląda się niczym film animowany przerywany płynnie wplecionym w to gameplayem. Rewelacja!
A ten, pomimo „Residentowskiego” charakteru, został dość ciekawie rozwiązany, zaś na jego ukształtowanie miało wpływ także podzielenie zabawy pomiędzy troje bohaterów. Poczynania ponętnej Han’y, zimnego skurczybyka Deke’a oraz nieco bardziej wyrozumiałego Glas’a przekładają się ze sobą co chwila w formie epizodycznej – gdy dochodzimy jedną postacią do jakiegoś punktu zwrotnego, następuję zwinne przełączenie na kolejnego towarzysza. Ścieżki podopiecznych nierzadko więc krzyżują się ze sobą, co także pozwoliło napakować grę sporą dawką akcji nieraz w iście Hollywoodzkiej konwencji, że wspomnę tutaj o wspólnym ostrzeliwaniu wrogiego śmigłowca, czy ucieczce w pocie czoła po dachu pociągu spadającego w przepaść. Miło, takie motywy łykam bez popity jak kieliszek naszej rodzimej czystej. Na drodze do odnalezienia Wee Ming staną nam jednak najczęściej zwykłe płotki pod postacią mafijnych gogusiów wysłanych przez tatusia, czy w późniejszym czasie piekielnych pomiotów. I choć ich zróżnicowanie nie powala (aczkolwiek, która inna gra daje Ci możliwość zatopienia ołowianych kul w obleśne ciała demonicznych dziwek, z równie demoniczną burdelmamą na czele?) to jednak kładzenie pokotem kolejnych klonów daje sporo radochy.
Uczynić to możesz albo z gracją uberkozaka wykorzystując do tego zróżnicowaną gamę broni albo jeśli sytuacja na to pozwala, w stylu skrytobójcy zakradając się cichaczem za plecy oponenta i jednym ciosem posyłając go do piachu. Dostępny arsenał może i nie jest przesadnie ogromny – Twoje palce zasmakują chłodnych spustów zwykłego pistoletu, uzi, shotguna czy karabinu, a także rękojeści broni białej stosowanej do cichych morderstw (w zależności od bohatera jest to nóż, kastet, pałka), to jednak każda z nich jest przydatna i niejednokrotnie będziesz wachlował nimi w trakcie całej przygody. Ciekawostką natomiast i to bardzo praktyczną, jest fakt, iż herosi mogą podczas strzelaniny wykorzystać dwie klamki naraz, niezależnie od siebie wypluwając pestki w kierunku dwóch różnych celów! Jakby tego było mało, mechanika gry nie jest aż nadto sztywna, więc nasi śmiałkowie bez problemu mogą jednocześnie chodzić i strzelać zarówno w pozycji wyprostowanej jak i na „kucaka”. Czyżby ktoś tu z szyderczym uśmiechem od ucha do ucha wyciągał środkowy palec w kierunku konkurencji?
Elementem, o którym jeszcze nie wspomniałem, a który ładnie spaja powyższe składowe jak i podnosi samą jakość Fear Effect są zagadki. Uwielbiam kiedy te mają logiczny charakter oraz wymagają własnej inwencji, zaś największą nagrodą ich rozwikłania jest czysta, własna niewymuszona satysfakcja. I tak też jest w tym przypadku. Zagwozdki, choć nie są zanadto trudne, to jednak wymagają od Ciebie nie tylko pomyślunku, ale również spostrzegawczości bądź nawet zachowania zimnej krwi, bowiem w wielu przypadkach jeden zły ruch może kosztować Cię utratę życia. Wspomnisz moje słowa kiedy pod presją czasu będziesz rozbrajał ładunek wybuchowy założony na panikującym delikwencie, modląc się by nie wylecieć w powietrze czy stąpał po szklanym dachu, uważając by nie nadepnąć na jedną z kilku nadwątlonych płytek. W takich sytuacjach stres potrafi nieźle nadszarpnąć nerwy nie tylko Tobie, ale również bohaterom, co przekłada się na pogorszenie ich stanu psychicznego odzwierciedlanego poprzez pulsujący wskaźnik EKG. Na spadek samopoczucia wpłyną naturalnie otrzymywane obrażenia, ale także deficyt amunicji czy większa grupka pałętających się w pobliżu oponentów. I tutaj można rzec koło się zamyka, gdyż podreperowanie zdrowia mentalnego odbywa się poprzez zdobycie przydatnych przedmiotów, czy właśnie poprawne rozwiązanie zagadek oraz bezszelestne mordy. Jak mawiał klasyk – bella, fantastico!
No dobra, walę tak przed siebie tymi zachwytami jak bym był cały w skowronkach, więc czas troszkę ponarzekać. Znak dawnych czasów, a więc ciężkie sterowanie na modłę typu „tank” nie mogło przecież ominąć Fear Effect, wobec tego niedogodności z tym związane jak choćby flegmatyczny obrót i zarazem celowanie postacią (o poprawnym namierzeniu informuje zielony celownik u góry ekranu) są tutaj dość mocno dostrzegalne. Ale, ale chwilunia. Otrzymujesz małego handicapa ułatwiającego zabawę, bowiem nieustanne koziołkowanie w większości przypadków daje Ci całkowitą nietykalność. I nie ważne, że agresor próbuje Cię pochlastać nożem, a nad głową lata stado rozwścieczonych kul. Nieświadoma wpadka? Raczej tak. Nic tak jednak nie irytuje jak menu wyboru broni (i przedmiotów) zaprojektowane na bazie rotatora, gdzie kwadrat odpowiada za lewostronne, zaś kółko prawostronne tasowanie pozycji. Podczas intensywnej wymiany ognia jest to cholernie nieintuicyjne i zgubne. Raz, że wybór oręża dokonywany jest w czasie rzeczywistym, a dwa zanim dokopiesz się do mocniejszych pukawek, które zajmują końcowe pozycje, istnieje duża szansa, iż padniesz po prostu trupem. Detalem, który jeszcze ciut szwankuje jest sztuczna inteligencja przeciwników, a dokładniej ich słuch, który lubi działać wybiórczo. Zdarzy się, że te dzyndzle jakimś cudem usłyszą Cię, gdy na paluszkach skradasz się za ich plecy, ale już za to są całkowicie głusi na przedśmiertne jęki funfla stojącego pół metra obok, któremu właśnie dyskretnie wbiłeś w tułów lśniące ostrze noża.
Mimo kolorowej, bajkowej, a raczej komiksowej estetyki nie ma mowy tutaj o jakimkolwiek ugrzecznieniu, natomiast całość przybrała mroczny, brudny ton. Czy to przechadzając się po dachu wysokiego biurowca, czy zwiedzając na pozór sielską wioskę rybacką, a nawet śmigając po burdelu ten pierwiastek obskurności jest wciąż widoczny. Wisienką na torcie jest sugestywna wizja piekła, która jawi się tutaj jako ponury, szarobury, kamienny odmęt wypełniony bezlistnymi drzewami, na konarach których zdarzy się dojrzeć przerażające twarze, zaś na gałęziach dyndające cieniste sylwetki wisielców. W każdym etapie nawet otoczenie żyje własnym życiem, dzięki zastąpieniu w dużej mierze statycznych teł zapętlonymi filmikami FMV. A to gdzieś tam w oddali przeleci stado ptaków obok wyświetlającego różne obrazy telebimu czy migających, kolorowych neonów, a to z boku buchnie gorąca para bądź delikatny wiatr rozmyje mglisty obłok, czy zabuja ciepło tlącym się lampionem. Efekt jest kapitalny, sporo elementów jest ruchomych, pokuszono się także o grę świateł i cieni, także ze sporą przyjemnością ogląda się kątem oka drugi plan. Całość doprawiona jest krótkimi motywami utrzymanymi w orientalnym stylu, a przygrywającymi w tle, aczkolwiek stanowią jedynie sympatyczny dodatek. Odniosłem wrażenie, iż bardziej skupiono się na uwydatnieniu odgłosów środowiska, które naturalnie oddano znakomicie. Zresztą w uszach nadal świergoli mi miły śpiew ptaszków ćwierkających w jednej z lokacji.
Odpalając Fear Effect zdecydowanie możesz przygotować się na soczysty potok miodu wypływający z ekranu. Zróżnicowany gameplay, żwawa akcja, wciągająca fabuła pełna nieprzewidywanych zwrotów akcji czy świetne łamigłówki sprawiły, że nie sposób się nudzić z tą produkcją. Jeśli do tego dodać ponurą atmosferę okraszoną nie raz dosadnymi scenami nie tylko śmierci (jeden z bohaterów może sobie przybić piątkę z Ocelotem, tym od rewolwerów) czy delikatną, acz nie nachalną nutką pikanterii, otrzymujemy bardzo dobry tytuł z oryginalnym podejściem. Warto wyrobić sobie jednak nawyk częstego zapisu gry, bowiem momentami wysoki poziom trudności daje w kość i sprawia, iż liczba zgonów z czasem liczona jest w dziesiątkach. W każdym razie pomimo kilku niedociągnięć romans z tym szpilem nadal jest owocny i wynagrodzi Ci to kilkoma godzinami smakowitej zabawy, więc grzechem jest po prostu nie spróbować. A chyba nie muszę przypominać Ci, w jakie miejsce trafiają grzesznicy, prawda?