Recenzja | Teenage Mutant Ninja Turtles (NES)

W 1989 roku ukazuje się pierwsza odsłona z serii gier o Wojowniczych Żółwiach Ninja. Dodać warto, że poza wojowniczymi, są też określane mutantami. Mamy więc naszych zielonych kompanów, zmutowanych wojowników, jedzących pizze, szkolonych przez człekokształtnego szczura przypominającego Yodę oraz głównego antagonistę pragnącego zawładnąć miastem, a następnie także i całym światem – Shreddera. Cała ta bonanza układa się w typową dla tego okresu historię. Do tego bazuje na bardzo popularnej animacji i komiksach z tego okresu, więc czego chcieć więcej do sukcesu? Wcielamy się więc w jednego z miłośników pizzy i w komitywie z całą bandą wyruszamy na przygodę. Historia jest dość prosta i nie spowoduje u nas bólu głowy. Tło wydarzeń opiera się na luźnej adaptacji wydarzeń z animowanego serialu, w którym naszym celem jest przywrócenie ludzkiej postaci Sensei Splinterowi, przy użyciu urządzenia, które wpadło w posiadanie Shreddera. Dalej już jest szybka i prosta droga, gdzie pomiędzy kolejnymi misjami jesteśmy prowadzeni poprzez krótką historię porwań i wypraw na ratunek. Najpierw porwana zostaje April O’Neil, po udanej akcji w nagrodę zanurzamy się w zanieczyszczone odmęty rzeki Hudson, aby rozbroić bomby, a po wszystkim dowiadujemy się o porwaniu Sensei, którego także musimy ratować. Następnie już zostaje długa droga przez mękę do głównej bazy złego.

Inspiracje dla gry pochodzą z amerykańskiego serialu animowanego, a ten zaś bazuje na komiksach, stworzonych przez Kevina Eastmana i Petera Lairda. Na przełomie lat 80 i 90 serial animowany emitowany był w ponad 100 kanałach telewizyjnych w USA stanowiąc jedną z bardziej popularnych franczyz. Zabawki, kubki, kasety video, komiksy i wiele innych gadżetów. Wtedy też stwierdzono, że jest to doskonały pomysł na grę video. Dzięki firmie Konami na konsoli NES (a także Famicom w Japonii) w 1989 roku wydano pierwszą odsłonę z długiej serii gier o Wojowniczych Żółwiach Ninja. Turtlomania dotarła także i do nas, zapewne z pewnym opóźnieniem, ale za sprawą Pegazusa, wielu z nas miało wtedy styczność z tą grą. Na świecie, na oryginalnych sprzętach, tytuł został przyjęty bardzo dobrze, i pomimo dość rozbieżnych ocen od słabych po bardzo dobre, tytuł osiągnął swój cel finansowy. Ostatecznie sprzedano ponad 4 mln egzemplarzy, co pozwoliło na kontynuowanie serii, ale już w znacznie zmienionej formule, którą sądzę, że większość z graczy zdecydowanie bardziej preferuje.

Sama rozgrywka co warto podkreślić, w pierwszej części z serii gier na NES o Wojowniczych Żółwiach Ninja, swoją budową i schematem znacząco odbiega od następców. Przedstawione wydarzenia zostały zaplanowane jako połączenie gry platformówkowej z bijatyką, gdzie sama perspektywa przedstawiania akcji przyjmuje dwa punkty widzenia. Pierwszy z nich polega na ukazaniu wydarzeń z lotu ptaka, gdzie obserwujemy jak nasza postać porusza się po ulicach miasta i pomiędzy budynkami, gdzie roi się od przeciwników. Przez pewien fragment gry zasiadamy także za sterami żółwiej furgonetki, która pozwala nam szybciej się poruszać po ulicach. Dodatkowo dzięki wyposażeniu jej w rakiety utorujemy sobie drogę do dalszych poziomów. Ponadto będziemy zaglądali do wnętrza budynków, a także przyjdzie nam schodzić pod powierzchnię miasta aż do śmierdzących kanałów. Wtedy też gra zmienia charakter i serwuje nam rzut z widokiem z boku naszej postaci tak jak ma to miejsce w klasycznych platformówkach. Ten tryb obfituje w bardzo liczne elementy walki, gdzie najwięcej też przeciwników czyha na naszą skorupę. Żeby nie było za łatwo to wrogowie czekają na nas nie tylko w kanałach, ale także i w mieście. We fragmentach z widokiem z boku jest najwięcej walki i w zasadzie ten fragment stanowi główny trzon gry. Krótkie momenty gdy wychodzimy na zewnątrz i obserwujemy akcję z góry stanowią tylko przerywnik.

Cała zabawa z Żółwiami, jeśli tak można określić to co zrobiono przy użyciu horrendalnie i niebotycznie wysokiego poziomu trudności, sprowadza się do gry jednoosobowej. Pomimo, że mamy czteroosobowy skład drużyny, to nie pokuszono się o dodanie drugiego aktywnego gracza. W zamian za to mamy możliwość dowolnej zmiany pomiędzy każdym spośród czterech naszych uśmiechniętych żółwi. Każdy wyposażony w typowe dla siebie style walki i odmienną broń, którą się posługuje, sprawia, że będziemy w zależności od stawianych przed nami zadań faktycznie żonglowali między tymi postaciami. W trakcie rozgrywki w każdym momencie mamy dostęp do każdego z 4 członków naszej bandy. Wymieniać się między nimi możemy w locie. I tak każdy z nich posługuje się inną bronią: Leonardo – ubrany na niebiesko i uzbrojony w dwie katany jest liderem całej grupy, Donatello – odziany w charakterystyczny fioletowy strój, włada sprawnie kijem o długim zasięgu, a także jest odpowiednikiem naukowca w zespole. Dalej mamy Raphaello, którego czerwony strój podkreśla impulsywny i agresywny charakter. Włada dość oryginalną szybką bronią, ale o krótkim zasięgu i wyglądzie widelców trzymanych w dwóch dłoniach każdy, zwaną z japońskiego Sai. I ostatni z naszych dzielnych wojowników Michelangelo o pomarańczowym kolorze ubioru, biegle władający nunchakami, na krótką odległość ostro siecze każdego oponenta. Broń którą włada każda z postaci przekłada się na zupełnie odmienną taktykę gry, jednak bez istotnej przewagi któregoś ze stylów walki. To balansowanie miedzy nimi znajduje duże uzasadnienie, bo poza własnymi preferencjami, którą postacią wolimy grać, będzie też trzeba patrzeć na pasek życia.

Recenzja | Teenage Mutant Ninja Turtles (NES)

I tak każdy z żółwi ma swój limit obrażeń, który może na siebie przyjąć. Warto, więc delikwenta z najmniejszą liczbą życia trzymać w odwodzie, a grać postacią z pełnym paskiem. Zaś gdy znajdziemy plaster pizzy lub całą pizze, które to uzupełniają życie, możemy wtedy naładować taką postać. A i warto zauważyć, że jak nam jeden żółw zginie, to możemy grać pozostałymi trzema. Ciekawym zastosowanym rozwiązaniem jest ratowanie swoich członków drużyny w dalszych etapach rozgrywki, jeżeli któryś z nich zginie z powodu wyczerpania paska energii. Możliwe to jest jednorazowo na każdym etapie, ale dopiero zaczynając od etapu 3. Dzięki temu, pomimo poniesionych strat, możliwe jest odbudowanie drużyny. W trakcie przygody oprócz podstawowej broni zaopatrzyć się możemy w dodatkowy oręż. Znajdziemy go poukrywanego na mapie. Są to kolce do rzucania, bumerang czy też fala uderzeniowa, która zabija skutecznie wrogów na odległość. Warto dobrze rozplanować, który żółw jaką dodatkową broń może zgarnąć, tak żeby wyposażyć w coś pomocnego każdego z nich. Szkoda, że nie mogą się między sobą wymieniać tą bronią. Ostatecznie w mojej ocenie udało się zrealizować założenie tej gry, czyli zaimplementować 4 postacie, które faktycznie są potrzebne, a nie tylko stanowią miły dodatek dla właściwej rozgrywki.

Tak jak już wyżej ponarzekałem, poziom trudności jest dość wysoki, a w kolejnych etapach urasta do bardzo wysokiego. I nie mam na myśli tutaj tylko oponentów, którzy nie szczędzą nam siniaków, ale też jest kilka miejsc gdzie przez źle wykonany skok możemy zakończyć grę. Generalnie gra jest trudna i to bardzo. Grałem na emulatorze i tylko dzięki licznym szybkim zapisom stanu gry i ponownym próbom, udało mi się przejść całą grę. A i tak dokonałem tego z wielkim trudem. Ewidentnie widać, że albo celowo ustawiono poziom trudności tak wysoko, albo popełniono liczne błędy przy projektowaniu poziomów. Już etap podwodny, gdzie bardzo gęsto rozstawiono śmiercionośne wodorosty, które zabierają nam błyskawicznie życie, doprowadza do szybkiego zakończenia rozgrywki. A żeby było mało to ten etap ustawiony jest na czas. Skutecznie zniechęca to już na samym początku gry, przeciętnie zaangażowaną osobę do poznania całej przygody. Gdybym grał w oryginale to szybko rzuciłbym grę w kąt. Bo zamiast się bawić i odprężyć wzbudzałaby tylko frustracje… szczytem już perfidności projektantów poziomów jest ostatni etap, gdzie słuszna i prawidłowa droga wiedzie przez dziurę przez którą spadamy na podłogę pełną kolców i latających przeciwników. Po prostu nie da się tego etapu przejść bez utraty paska energii.

Recenzja | Teenage Mutant Ninja Turtles (NES)

Nie mam pojęcia kto testował ten tytuł i czy w ogóle to robił, bo przebrnięcie, a nawet dotarcie do tego fragmentu wymaga wielu dni ćwiczeń i jeszcze więcej cierpliwości. Nie wspominając o tym, że autorzy jakoś nie specjalnie się wysilili i nie przygotowali jakiś zbytnich fajerwerków na zakończenie po pokonaniu głównego bossa. Ot co, po prostu zwyciężyłeś i jest „happy end”. Chyba sami autorzy zdawali sobie sprawę z tego, że nieliczni śmiałkowie dotrą aż tutaj. Brakuje tylko kpiącego napisu z zapytaniem „ jakim cudem tutaj dotarłeś, żaden z autorów tej gry tego nie dokonał?! „

Ale zanim uda nam się nacieszyć oczy zakończeniem, czeka na nas wiele atrakcji. W trakcie naszej przygody odwiedzimy dość zróżnicowane lokacje. Poza poruszaniem się po mieście widzianym znad naszych głów, wchodzimy do wnętrza budynków, kanalizacji czy w dalszych etapach jaskiń i bazy Shreddera. Nawet jeden etap w bazie wojskowej odbywa się nocą. Pomimo to sceneria jest dość podobna i momentami w celu zróżnicowania jej wyglądu zastosowano tylko zmianę koloru wystroju, ale całość i tak pozostaje bez zmian w swoich zarysach. Jest zróżnicowanie, ale jakoś tak jakby przy wykorzystaniu cały czas trzech czy czterech powtarzających się elementów. Sprawia to, że gra staje się mocno monotonna. Tej różnorodności brakuje zarówno pod względem wglądu jak i samej rozgrywki. Nie wzbogacamy się o jakieś nowe umiejętności, ani specjalne bonusy. Nie przełączamy żadnych włączników, zaś o ruchomych platform możemy zapomnieć. Interakcja nasza z otoczeniem sprowadza się do tłuczenia oponentów. Pomimo tych niedociągnięć, tytuł ten warto pochwalić ze względu na oprawę graficzną. Mamy rozbudowany widok z lotu ptaka, gdzie wszystkie elementy są solidnie zaprojektowane. Etapy widoku z boku, mimo że nieustannie się powtarzają w swym charakterze, to nadrabiają dobrym wykonaniem i stylistyką. Jednak oglądanie tego samego tła w kilku kolorach i nie różniącego się niczym innym przyjmuje jako brak czasu lub oszczędności ze strony autorów.

Recenzja | Teenage Mutant Ninja Turtles (NES)

Z drugiej strony, mapa miasta po którym się poruszamy, daje mglistą imitację otwartego świata. Obszary w których obserwujemy akcję z lotu ptaka są tak rozplanowane, aby zmuszały nas do chwilowego pobłądzenia. Poruszamy się po Manhattanie, gdzie możemy wchodzić do budynków i względnie poczuć swobodę w kolejności odkrywania miasta. Do naszej dyspozycji pozostawiono wiele dróg, które można opcjonalnie zwiedzać, ale nie są elementem posuwającym akcje do przodu. Widać, że grę rozplanowano ambitnie w porównaniu do innych tytułów z tego okresu. Poza tę właściwą ścieżką, którą będziemy podążali, mamy też kilka odgałęzień, które są ślepą uliczką lub przejściem z jednego budynku do drugiego. Jedyne co nas tam czeka to dużo przeciwników i trochę bonusów jak dodatkowe życia czy opcjonalna broń. Niektóre drogi prowadzą tylko do plastra z pizza. Inne zaś się zapętlają. Droga do celu też nie jest tylko jedna. Pierwszy etap w mieście pozwala na dotarcie do dalszego rozdziału dwiema odmiennymi ścieżkami. Zaś poziom 5 jest wyposażony w pewien element losowości, gdzie jest kilka wejść i losowo są przydzielane, które z nich prowadzi do bossa. Więc czasem trzeba odwiedzić wszystkie, aby znaleźć to właściwe.

Właśnie, na końcu każdego z 6 poziomów zaplanowano walkę z bossem. Jedynie wyjątek stanowi poziom podwodny. Ale każdy kolejny zwieńczony będzie mocnym łomotem jaki spuścimy bossowi poziomu. Może walki z nimi nie należą do niezapomnianych przygód, ale widać, że starano się włożyć w nich trochę pracy. Zmierzymy się z mechanicznym gadem, ninją, wielkim okiem na gąsienicach i kilkoma innymi znanymi z animowanego serialu oponentami. Najlepsza jest jednak walka ostateczna ze Shredderem. Wchodzimy do pomieszczenia, które wizualnie jest plątaniną jakiś kabli. Ale prezentuje się bardzo imponująco wizualnie. Podkreśla wyraźnie, że toczymy walkę z głównym bossem. Jednak pokonanie go to bardzo łatwe zadanie w porównaniu do drogi jaką trzeba przebrnąć, żeby do niego dotrzeć. Powiedziałbym, że chyba sami autorzy zlitowali się nad graczami i w nagrodę za ich ogromny wysiłek związany z dotarciem do Shreddera, uczynili go najłatwiejszym bossem w grze, czy w ogóle przeciwnikiem.

Recenzja | Teenage Mutant Ninja Turtles (NES)

Poza niewiarygodnie wygórowanym poziomem trudności, drugą najważniejszą bolączką tej pozycji jest fatalna w wykonaniu inteligencja przeciwników. Poruszają się bezsensownie, idąc na oślep, a czasem także potrafią spadać w przepaść zanim Cię dosięgną. Ale także znienacka się pojawiają lub odnawiają się w miejscach gdzie już ich wybiliśmy. Wystarczy tylko na chwilę się cofnąć, żeby pojawił się na nowo w tym samym miejscu. Nie raz miałem sytuację, że oponent za mną podąża, uciekam kawałek i rozwalam go. Gdy wracam w miejsce gdzie go spotkałem tam pojawia się na nowo i trzeba walczyć z nim jeszcze raz. Dźwiękowo też nie ma rewelacji. W tle nawala ostra muzyka. Jednak mnie cieszyły ostre odgłosy ciętego miecza czy walenia kijem. Te surowe dźwięki maja swój specyficzny klimat. Mnie on przypadł do gustu, jednak jest mocno tępy i surowy.

Pierwsza cześć przygód Żółwi Ninja to prawdziwy retro styl z typowym dla tamtych czasów poziomem trudności. Przy czym gra jest mocno schematyczna i jednolita gdzie na przemian dostajemy etapy platformówkowe i te z rzutem z lotu ptaka. Z drugiej zaś strony widoczny jest duży niewykorzystany potencjał jak rozbudowane miasto i liczne opcjonalne drogi próbując udawać otwarty świat. Z topornym sterowaniem i w całościowym rozrachunku dość zniechęcająca do zabawy. Jednak coś jest w tej grze, może magia dawnych lat, ten metaliczny brzdęk szabli Leonarda i to coś co nie pozwalało mi odejść od tej gry nim zobaczyłem napisy końcowe. Przydałaby się odświeżona wersja tej gry z lepszą muzyką, grafiką i dostosowanym do normalnego człowieka poziomem trudności.


Słowo na koniec: Powrót do przeszłości bardzo udany, cieszę się, że poznałem lepiej tą grę, ale raczej nie planuję tego powtarzać. No chyba, że tylko pierwszy poziom. Całość do przejścia jest raczej dla masochistów lub maniaków Wojowniczych Żółwi Ninja.

@ Valoo

Retrometr