Recenzja | Blackthorne (PC)

Zapraszam na recenzję gry od Blizzarda. Żadne tam Diabolo, czy inne Orkowo. Zajmę się dziś zapomnianą plaformówką z ich stajni, powstałą, zanim jeszcze stali się jednym z najważniejszych twórców w branży.

Całe życie w kłamstwie!

Święty Mikołaj nie istnieje, a laska z taniego pornola wcale nie była dziewicą? Nie, to nie to! Wyławiając kolejne, nieograne, amigowe perełki przypomniałem sobie o „Blackthorne” („Blackhawk” w niektórych krajach Europy). Po szybkim sprawdzeniu ‘Amiga the Company’ i innych baz starych gier, okazało się, że ta pozycja w spisie nie istnieje. Ale jak to – przecież w „Secret Service” #22, datowanym na marzec 1995 roku, na stronie 28, w stopce wyraźnie było napisane <1MB Amiga> oraz <Amiga CD32>. Niestety, na Przyjaciółkę gra nigdy się nie ukazała. Tyle lat życia w kłamstwie. Cóż, po raz kolejny okazuje się, że żyjemy sentymentami – prasa komputerowa tamtego okresu nie tylko urągała wszelkim regułom poprawności języka polskiego, to jeszcze zawierała mnóstwo bzdurnych informacji, często zasłyszanych lewym uchem na giełdach komputerowych.

Tutaj jest jeszcze ciekawiej, gdyż dam sobie członka uciąć, że autor recenzji, niejaki „John Zabiyaka” (w zagranicznej prasie wszyscy podpisywali się imieniem i nazwiskiem, a u nas po dziś dzień, większość autorów piszących o grach, znani są wyłącznie z „ksywek”), w ogóle w grę nie grał, a recenzję spłodził na podstawie dostępnych materiałów graficznych i reklamowych broszurek z targów, z których przepisał fabułę i dopisał kilka zdań (bzdurnych zresztą – jestem pewien, że gość jej nie widział na oczy!). Dlatego, jeśli mi ktoś napisze, że kiedyś było lepiej, a dziś ludzie piszący o grach to pikusie w porównaniu z dawnymi ikonami, to powiem wam – bzdury gadacie! Zaręczam, że lektura tamtych magazynów dzisiaj szybko postawi was do pionu!

Na Chroma, ile mięsa na kebaby!

Powrót do przeszłości

Więc, co z tym „Blackthornem” zapytacie? Ano ukazał się pierwotnie w październiku 1994 roku na konsolę SNES, a dwa miesiące później na komputery osobiste (system operacyjny DOS). Wydawcą był Interplay. Sprzedaż na poziomie 30 tysięcy egzemplarzy nie powalała (łagodnie mówiąc), mimo to gra została skonwertowana jeszcze na konsolę Segi. I tu też zabawna sprawa – w sierpniu 1995 roku prasa komputerowa donosiła, że tytuł pojawi się za miesiąc na 16-bitowym MegaDrive. Miesiąc później rzeczywiście ukazał się na konsoli Segi, tyle, że… na dodatku do niej, w postaci Sega 32X. Gracze zostali zrobieni w trąbę, podobnie jak ja, poszukujący tej pozycji na Amigę. Gdy w magazynie „GamePro” czytelnicy pytali, gdzie można dostać tę grę na MegaDrive, redaktor cierpliwie wyjaśniał im zaistniałą sytuację, po czym dodał, że w najbliższym czasie tytuł zostanie jeszcze skonwertowany na Sony Playstation i Segę Saturn. I te plany też ostatecznie wzięły w łeb – koniec i bomba, kto czekał ten trąba! Chociaż nie szukajcie tego tytułu na owych konsolach, jak ja na Amigę. Rok później nasz mściciel zagościł jeszcze na MACu, a 9 lat po swej premierze został skonwertowany na Game Boy Advance. Tyle historii wydawania tej gry na różne sprzęty. Dość ciekawej, więc postanowiłem ją przytoczyć. Koniec z przystawką – czas na mięsko.

Alien, z pyska ci się ulało!

O co chodzi jakby?

Na planecie Tuul źle się dzieje. Trwa wyniszczająca wojna między królem Vlarosem, panem i władcą rodu Androthi, a złym księciem Sarlakiem, panem goblinów i orków. Wszędzie ruchawka, zniszczenie i pożoga. Gdy siły nieprzyjaciela są bliskie zdobycia twierdzy Kamiennej Pięści, król postanawia ocalić od śmierci swojego jedynego syna – Kyle’a Blackthorne’a. Przekazuje mu królewski kryształ, po czym teleportuje na Ziemię, by, gdy dorośnie i stanie się silniejszy, wrócił tutaj, wyzwalając swój lud z niewoli. Po dwudziestu latach spędzonych na Ziemi, Kyle wraca na planetę Tuul. Uzbrojony w dwururkę z niekończącą się amunicją (a gdzie to można dostać takie dobro?) rusza wymierzyć sprawiedliwość i posłać swych wrogów do gnoju…

Kojarzycie może całkiem zabawny (polecam muzykę) serial „Metalocalypse”, opowiadający o losach fikcyjnej kapeli death-metalowej „Dethlock”? Wokalista tego zespołu wygląda wypisz wymaluj jak Kyle – ten sam czarny ubiór, ciężkie glany, włosy do pasa i grymas na twarzy wiecznie wkurzonego jegomościa. Nie zdziwiłbym się, gdy twórca serialu kiedyś nie grał namiętnie w „Blackthorne”. Przyznacie chyba, że postać wyglądająca jak death-metalowy zwyrol, dzierżący w łapach dwururkę musi budzić respekt u gracza. Chce się grać! – wykrzyczałby nawet dzieciak z czterokończynowym porażeniem mózgowym.

Orkowie, którzy nie dostali angażu do Warcrafta. Tutaj w wersji na SNESa.

Ojciec…grać??

Znacie taką firmę jak „Silicon & Synapse”? Oczywiście, że tak. Może tylko nie pamiętacie, że tak pierwotnie nazywał się Blizzard, który jeszcze pod tamtą nazwą zaprezentował światu absolutnie kultowy tytuł „The Lost Vikings”. Już pod nowym szyldem wydał grę, którą dziś nazywa się połączeniem wyżej wymienionego tytułu z „Flashbackiem”, „Another Word”, czy „Prince of Persia”. Mimo iż sam nie cierpię w recenzjach natrętnych porównań z konkretnymi grami, tutaj jednak trudno się do nich nie odnieść. Animacja rotoskopowa (wiecie – ruchy żywych aktorów przenoszone na postaci w grach) użyta tutaj miała swoje świetne zastosowanie w Księciu i Innym Świecie. Z „Flashback” najbliżej do animacji postaci i jego ruchów (prawie identycznych, jest nawet słynne kucnięcie i przeturlanie się z gnatem w rękach) oraz labiryntowej konstrukcji poziomów. Z ‘The Lost Vikings’ ostała się mocno grafika – tła wyglądają na żywcem wyjęte z tamtej produkcji, podobnie z prostymi zagadkami logicznymi na modłę Wikingów. Użyty został też podobny interfejs czy system czteroznakowych kodów. Oczywiście nie postrzegam tego jako wadę, wszak jeśli coś kopiować to albo od najlepszych, albo to, co wcześniej najlepiej sprawdziło się u nas. Jeśli podobały się wam tamte gry tutaj wsiąkniecie od razu!

Najprościej powiedzieć, ze mamy do czynienia z połączeniem gry platformowej 2D z elementami logicznymi oraz shooterem, przy czym trzeba zaznaczyć, że wszystkie te elementy zostały zaimplementowane w idealnych proporcjach (brak tu jakiejś przewagi gatunkowej).

Wiem, o czym myślisz, śmieciu: „Strzelił sześć razy czy tylko pięć?

Sporo tu skakania przez rozpadliny, wspinania się na urwiska, ale zapomnijcie o trudnych wyzwaniach, czy czasówkach, w których trzeba, niczym Usain Bolt, biec z jednego końca planszy na drugi, zanim nie zamkną się wrota. Mamy raczej do czynienia ze spokojnym pokonywaniem kolejnych wzniesień. Z elementami logicznymi jest podobnie – do dyspozycji mamy różne przedmioty – bomby, ładunki wybuchowe, wybuchowe „osy”, którymi możemy sterować, klucze otwierające mosty bądź bramy, czy lewitujący podnośnik, dzięki któremu dosięgniemy najwyższych skarp. Każdy taki przedmiot ściśle koresponduje z elementem otoczenia w danym etapie. „Osami” zniszczymy komputer sterujący barierą, który jest dla nas nieosiągalny. Jedna bomba turla się po całej planszy, inna z kolei spada w dół (idealna na zniszczenie wkurzających bluszczy). Generalnie każdy przedmiot, który pojawia się na naszej drodze, znajduje bardzo szybko zastosowanie. Tym bardziej, że chomikować ich na później nie ma sensu, gdyż po dodarciu do kolejnego etapu (4 scenerie, po 4 etapy każda, plus końcowy boss) nasz inwentarz zostaje wyczyszczony. Liczy się więc tylko tu i teraz.

Nie samą wspinaczką i prostymi zagadkami „Blackthorne” jednak stoi – wszak Twoja dwururka służy do wysyłania Twych wrogów do krainy wiecznych łowów. Wymiana ognia jest wręcz genialna w swej prostocie. Całość nie polega na bezmyślnym wciskaniu klawisza akcji, bo pojedynki przypominają starcia rodem z Dzikiego Zachodu. Otóż jeśli wyjęliśmy już broń, stając naprzeciwko wroga, wystarczy wdusić górny klawisz kierunkowy, by nasza postać schowała się w głąb ekranu i była całkowicie odporna na strzały (taki „cover-system” lat 90). Oczywiście nasi wrogowie potrafią to samo, więc całość sprowadza się do nerwówki i oczekiwania, kto pierwszy się wychyli (bądź zbyt późno się schowa) i oberwie kulkę. Jednych wrogów trzeba wziąć na przeczekanie i wystrzelić gdy będą przeładowywać broń, innym trzeba wchodzić w paradę w momencie, gdy ich colt właśnie oddał strzał i jest skierowany do góry, u innych trzeba próbować ogarnąć liczbę obrotów ich broni (nie mniej niż 2, nie więcej niż 6). Ten taktyczny dryg sprawia, że pojedynki nie nudzą się nawet po entym starciu. Każdy opiera się na skupieniu i trzymaniu nerwów na wodzy. A gdy kończy ci się energia i nie masz zapasowej fiolki w plecaku starcie nabiera dodatkowych rumieńców – albo on, albo ja! Przyznam, że jestem zachwycony tym pomysłem! Owszem, patent ze schowaniem się wgłęb ekranu nie był wtedy niczym nowym, ale przekucie to na wymianę ognia już tak!

Śrut ci w oko!

Jeżeli mam się do czegoś przyczepić to niejaka monotonia tej produkcji pojawiająca się z czasem. Rodzajów wrogów jest mało (orkowie różnią się tylko kolorami i gnatami trzymanymi w łapach), a same światy nie różnią się specjalnie od siebie. We wspomnianym „The Lost Vikings” w każdej nowej scenerii, gra zaskakiwała czymś nowym, a elementy otoczenia ściśle korespondowały z gameplayem, który wymuszał na graczu nowe podejście i inne rozwiązania. Tutaj, o czymś takim nie ma mowy. Na dobrą sprawę zmienia się tylko tło, cała reszta pozostaje taka sama co w pierwszej godzinie gry. I choć pęka dość szybko (6-7 godzin) to chciałoby się, by potrafiła z czasem zaskoczyć czymś nowym. Nie tutaj. Zabrakło też jakiś mniejszych secretów. Fajnie było odkryć ukryty korytarz w skale prowadzący do dobra wszelakiego, szkoda więc, że takie bonusowe zakamarki to jednostkowe przypadki. Mimo wszystko był tu potencjał na więcej.

Może jeszcze poziom trudności nie spełnił mych oczekiwań. Ta gra jest…zbyt łatwa. Przyznam, że sięgając po tytuł z lat 90 spodziewałem się trudnej przeprawy, tymczasem okazało się, że większość poziomów to tzw. „jednostrzałowce” – do zaliczenia za pierwszym razem. Jeśli nawet powinie ci się noga, zostaje ci wpisanie kodu, by rozpocząć zabawę od ostatniego etapu. Zważywszy, że dziś tryumfy święcą trudne platformówki (zwane pieszczotliwie „soulslike”) nie każdemu może się on tu spodobać. Niemniej jako przyjemny, dość prosty szpil na niedzielne popołudnie jak znalazł.

“Ten zakazany ryj to po mamusi czy tatusiu?”

Co nas kręci, co nas podnieca…

Recenzenci zagranicznej prasy byli w większości zachwyceni. Słynny „Electronic Gaming Monthly” przyznał wersji na SNES tytuł „gry miesiąca”, będąc urzeczony m.in. tym, że można „po uzyskaniu informacji od więźniów, ich zabić” (zwyrol!) Amerykański „GamePro” ocenił tytuł na 5/5, zachwycając się faktem, że „gra, nad zagadki logiczne przedkłada czystą akcję” (swój chłop!). „Next Generation” uznało wersję na PC za „jedną z najlepszych arcade-owych gier na ten sprzęt w historii”. W wielu innych pismach ocena nie schodziła poniżej 80%. Tylko Computer Gaming World marudził, oceniając wersję na DOS na 2/5.

A polska prasa? O kompromitacji w „Secret Service” pisałem już. Posiadam jeszcze tylko „Gamblera” (datowanego na kwiecień 1995, ocena 65%), gdzie dowiemy się, że gra jest „niezbyt oryginalna, ale ciekawa i warta bliższego poznania”. Tutaj też możemy spotkać się z alternatywnym tytułem – Blackhawk. Recenzent nazywa naszą postać „Sokołem”, najwyraźniej nie wiedząc, że „hawk” (jastrząb) i „falcon” (sokół) to przedstawiciele innych rodzin. Oj, spało się na lekcjach biologii…

Gdzie zagrać?

Nie, na Amigę nie szukajcie. Pierwszą wersję ze SNESa darujcie sobie – ocenzurowane zostały wszystkie efekty krwi, gdy jakiś cywil zostanie zastrzelony, nie ma też krwawiących zwłok wrogów (nawet krew tryskającą na logo Blizzarda w intrze wycięto). Mówię o wersjach na Europę i USA, gdyż w tej japońskiej krwi nie ma nawet kropelki, a zastrzelić więźniów nie można. Wersje z USA do wyrwania za 20 dolarów. Nowa, zafoliowana wersja na SNESa, wydanie japońskie – 500 dolarów, z kolei ta na GBA to koszt 90 baksów. Jako bonus – fajny cover na pudełku, narysowany przez słynnego autora komiksów Jima Lee (każdy, który czytał w dzieciństwie komiksy TM-Semic zna tego pana).

Podaję to w ramach ciekawostki, dla ludzi, podcierających dupsko dolarami, z którymi nie mają co zrobić. Cała reszta pewnie zadowoli się emulatorem, jednak sprawa nie jest warta świeczki… jako, że gra dostępna jest dziś za darmo. Blizzard udostępnił ją na PC kilka lat temu, całość dostosowując do nowoczesnych systemów operacyjnych. Wbudowany DOSBox ogarnia robotę w kilka sekund. Intro i filmiki są idealnie dostosowane do dzisiejszych monitorów, więc całość nie przypomina kocich wymiocin, gdzie nic nie widać. Jednym słowem – brać i grać. Nie pożałujecie!

BLACKTHORNE

(PC/SNES/GBA/SMD32X/PC-98)

Recenzja dotyczy wersji PC. Inne wersje są bardzo podobne. Tylko, że ocenzurowane.

Retrometr


PS. Trzy grosze od Borsuka: Ha! Ucieszyłem się jak dzieciak, kiedy zobaczyłem w szkicowniku tę recenzję! Grifter bierze na warsztat najbardziej zapomnianą grę Blizzarda? Wybornie, gdyż uwielbiam tego szpila i skończyłem go w młodości na swoim pierwszym PC wyposażonym w serduszko zwane Cyrixem. Oj, kiedy to było? Chyba tuż po szkole średniej… Ciekawe jaką ten nicpoń da ocenę, bo wszyscy wiemy, że nieraz zachowuje się on niczym gruuuuby oszołom? Jeżeli słabą to mam dla niego niespodziankę – kulę w łeb! Patrzę na retrometr i widzę, że jednak pomimo braku piątej klepki – gust Griftera pokrywa się z moim. Jest radość! I trzeba przyznać, że zielone światło należy się Blackthornowi jak psu buda, co ja gadam, jak kula w łeb dla więźnia orkowej twierdzy! Tak, powiadam wam, ten zamek orków robi robotę! Mroczny klimat, nastrojowa muzyka, zabijanie osadzonych, a raczej skracanie ich cierpień… Kula w łeb! To nie jest słodki platformer dla dzieciaczków! Jednak skakać trzeba z rozwagą i umiejętnie pułapek unikać różnistych… no i wrogów! Paskudnych orków żywcem wyciągniętych z WarCrafta, czerpiących radość z torturowania naszych pobratymców… Jedyne czego się obawiają to moja strzelba, dzięki której wysyłam ich mózgi na nieplanowany spacer… Kula w łeb! Czerwonoskóre ścierwa żryjcie mój ołów! Spokój i opanowanie pomogą mi w walce, nie szybkość i refleks, gdyż taktycznego sznytu nadano rozpierdusze. Zza winkla strzelam, z mroku się wychylam, na kuckach unikam pocisków. Uff, to rzadko spotykane jak na run and guna i nawet trochę taktyczne. Czuję się troszku jakbym miał Flashbacki z przeszłości, zagadki znajduję po drodze, klucze zbieram, aktywuję mosty… Jednakże pierwszeństwo ma zawsze kula w łeb! Mrok mnie spowija, brud osadza się na spluwie, a może to krew, tylko czyja? Nieważne! Grunt, że słodka i pożywna… Wycieńczony szukam drogi, słaniam się na nogach, potykam o kolejne martwe ciała orków… Przyjaciółka strzelba dodaje mi otuchy śpiewając kołysankę… Nie dla mnie, dla moich wrogów! Pięknie jest ją sobie przypomnieć po latach, wcale się nie zestarzała i tak słodko brzmi… Kula w łeb skurwysyny! Paskudne czarcie pomioty, śmierdzące orkowe nasienie, wróciłem! Ja, Kyle Vlaros, czarny cierń w waszym sercu, kula w waszym pustym łbie i łbie waszego pana Sarlaka!

Abandon all hope, you who enter here.