Z drugiej strony może to jest zachodzące słońce symbolizujące nam, że już wszystko zostało zrobione i możemy udać się na zasłużony spoczynek. W każdym razie ja wybrałem inną interpretację. Do rzeczy. Mówiło się trochę o kupkach wstydu, o nigdy nie ukończonych, bądź nawet nie zaczętych grach. Postanowiłem więc spiąć zwieracze i sukcesywnie przechodzić zalegające mi gry. W szczególności mam tu na myśli gry 8/16 bitowe i to te najtrudniejsze, bo nie ma co się opierdzielać i wykręcać gadkami typu “och nie, ja jestem już za stary, nie te ręce, niech młodzież się wykaże“. Żeby nie było krótko i nudno typu “Wklej zdjęcie – o! przeszedłem!” Będę starał się opisać sam produkt i moje zmagania, głównie jakimiś statystykami i może czymś jeszcze, jeśli wena dopisze. Na początek dla podbudowania atmosfery chciałem przytoczyć pewną anegdotkę. Otóż od dzieciństwa czasem przytrafiał mi się taki koszmar. Śni mi się, że leżę w łóżku. Wszystko jest na tyle realne, że mam wrażenie, że po prostu leżę z otwartymi oczami. Wtedy czuję, że jest za mną jakaś zła moc, a ja boję się odwrócić. Z resztą nawet gdybym chciał, to nie mógłbym, bo jestem sparaliżowany i nie jestem w stanie się ruszyć. Z wiekiem gdy sen się powtarzał, nie bałem się już tak i chciałem spojrzeć złu w oczy, jednak mimo prób paraliż nie pozwalał się odwrócić. Jakiś czas temu po długiej przerwie oniryczny nemesis powrócił. Znów leżę, znów czuję jak kłębi się za mną zła energia, z tym że tym razem słyszę piekielny głos “Nie odwrócisz się!“. Obudził się wtedy wojownik. Myślę “Co się kurna nie odwrócę!?!” Zebrałem w sobie tyle sił, aż się obudziłem odwracając się na drugi bok mamrocząc coś pod nosem pod adresem nawiedzającego mnie plugastwa. Nie mówię oczywiście, że ten sen zmotywował mnie do czynności tak błahej jak przechodzenie gier konsolowych, ale myślę, że to dobry wstęp obrazujący jak złu należy się przeciwstawiać ;-)
O samej grze
Dziś na warsztat bierzemy grę wydaną w 1990 r. przez Natsume. Dziś firma ta zdaje się być znana wyłącznie z kolejnych inkarnacji Harvest Moona, a szkoda bo w przeszłości wydała kilka bardzo dobrych gier depczących klasykom po piętach. Final Mission jest jedną z takich gier. W Ameryce została wydana pod nazwą S.C.A.T.: Special Cybernetic Attack Team, a w Europie Action in New York (hehe z deka głupia nazwa). Fabuła jest bardzo typowa – kosmici atakują Ziemię i Ty musisz ich powstrzymać, koniec kropka. Rozgrywka to coś na pograniczu Gradiusa i Contry. Sterujemy jednym, bądź dwoma komandosami (możliwa kooperacja), jednak nie biegamy po ziemi, lecz dzięki specjalnym skafandrom lewitujemy w powietrzu. Poruszamy się w 8 kierunkach, natomiast strzelamy tylko na wprost, z tym, że możemy się odwracać. Na początku dzierżymy zwykły karabin, który możemy sobie ulepszyć znalezionym jednym z 3 bonusów. Najlepszy moim zdaniem jest laser, choć wprawny gracz odnajdzie się również z powolną, acz potężną, wyrzutnią rakiet.
To co wyróżnia tę grę z pośród innych scrolowanych strzelanek to dwie orbity znajdujące się odpowiednio jedna nad i jedna pod nami. W wersji amerykańskiej i europejskiej lewitują one niezależnie od nas. W wersji japońskiej ustawiają się one zależnie od naszych ruchów. Przyciskiem A możemy je zablokować kierując je np. tak żeby osłaniały nasze tyły, chroniły przed atakami z góry lub skupiały siłę ognia w jednym miejscu np. walcząc z bossem. Przygodę zaczynamy z 3 życiami (w EU i NA z 6) i czeka nas do przemierzenia 5 plansz. Co mi się bardzo podoba w tej grze, niby detal, a jednak, w odróżnieniu od innych shmup’ów, nie zabija nas podłoże czy inne elementy otoczenia. Ranią nas jedynie wrogie pociski i jednostki… i w sumie “kontenery” z bonusami jeśli ich nie rozwalimy. Grafika jest bardzo przyzwoita. Nie jest to Lickle, czy Castlevania 3, ale trzyma poziom Contry i nie doświadczymy żadnych zwolnień w rozgrywce. Muzyka jest trochę na jedno kopyto, ale nie znaczy to, że nie jest dobra, wręcz przeciwnie. Polecić mogę muzykę z intra i trzeciej planszy. Do tego nasze karabiny odpowiednio warczą, a przeciwnicy dźwięcznie obrywają.
Ciekawostki:
– W krajach anglojęzycznych nazwa SCAT może budzić kontrowersje ponieważ scat to różne dewiacje seksualne związane z odchodami
– W Ameryce bohaterowie nazywają się Arnold i Sigourney na cześć Arnolda Schwarzeneggera i Sigourney Weaver.
Jak hartowały się kciuki
Gry planowałem przechodzić solo, ale uznałem, że ogrywanie klasyków to dobry moment żeby przywrócić stare dobre kanapowe granie, a właściwie dywanowe, bo przecież tak się grało na Pegasusie. Tak więc spotkałem się z kolegą, polały się browce, machina ruszyła.
Początki były w sumie proste. Pierwsze 3 plansze poszły bez większych potknięć. Straciliśmy chyba tylko jedno continue. Piekło zaczęło się w planszy czwartej, a konkretnie na etapie gdzie ekran zaczyna się przewijać jak szalony, czyżby NESowy Blast Processing? W każdym razie w tym momencie epileptycy wybuchają. Nie jest to może jakieś bardzo trudne, ale w/w. scrollowanie strasznie męczy banie. Spędziliśmy tu trochę czasu lecz zapas piwa w lodówce pozostawiał nadzieję. Po kolejnym łyku chmielowego i pszenicznego trunku czas zaczął jakby zwalniać i migający ekran nie był już takim problemem. Czwarta plansza wraz z bossem przeszli ostatecznie do historii. Przed nami ostatni FINAŁOWY poziom. Muszę powiedzieć, że jest to najciekawsza i zarazem najtrudniejsza plansza i do tego z samych dobrych powodów. Nie ma tu doprowadzającego do łzawienia migania tylko bardzo zmyślnie opracowany poziom. Największym wrogiem są tu niezniszczalne działa laserowe, których wiązki odbijają się od ścian. Trzeba zapamiętać trajektorię lotu i w odpowiednim czasie wpasować się w odpowiednie miejsce. Oczywiście cały czas atakują nas wrogie samoloty i ostrzeliwują inne działka, więc rozgrywka nie skupia się na samym pozycjonowaniu kierowanej postaci. Byłoby za łatwo. Po ponad 2 godzinach gry zrobiliśmy sobie przerwę. Krótki pobyt z piwkiem na balkonie, świeże powietrze, odprężenie. Po tej krótkiej regeneracji 5 plansza poszła za pierwszym podejściem. Na szczęście ostatni boss okazał się być jednym z najprostszych w historii. Zwłaszcza jak w pełni napakowani wywaliliśmy cały arsenał w jeden słaby punkt oponenta. Świat mógł odetchnąć z ulgą, znów został uratowany, a dwaj, nie do końca trzeźwi, bohaterowie jeszcze długo celebrowali ten moment.
Statystyki:
Czas: ok. 3 godz.
Straconych żyć: ok. 60
Napoje: 3 browary i “ćwiartka”
Poziom trudności: 3 godziny przeklinania i walenia otwartą ręką w czoło