Recenzja | Airwolf, Al Unser Jr Racing, Balloon Fight (NES)

Zapraszam na trzy nowe przedruczki ;)

Airwolf

Beam Software, shmup, 1988

Wiele gier powstało na licencji kinowych hitów, dlatego kojarzą je fani niemal całego świata. Kody kulturowe zawarte w różnorakich przygodach super bohaterów (Batman, Captain America) czy postaci z kreskówek (The Flintstones, The Simpson) bez problemu odczytywane są również w Polsce. Jednakże, na rynku pojawiały się także tytuły oparte na filmach i serialach, które nie były aż tak kultowe i dobrze znane mieszkańcom kraju znad Wisły, a przynajmniej zostały nieco zapomniane kilka lat od ich premiery. Przykładem może być choćby wydana przez Acclaim na NES-a w 1989 roku strzelanka Airwolf.

Serial o tytułowym helikopterze należał do gatunku kina akcji. Ta koncentrowała się wokół jego pilota, Stringfellowa Hanke’a, który pragnął odnaleźć swojego zaginionego brata. W tym celu został wplątany w dość grubą polityczną intrygę, co z kolei prowadziło do częstego narażania życia przez głównego bohatera. W grze, która pojawiła się na kilku platformach, przyjdzie nam wcielić się w rolę pilota i siąść za sterami Airwolfa.

Od samego początku nie ma czasu na zastanawianie się, gdyż od razu po wbiciu na pokład mamy za zadanie zestrzelenie wrogich obiektów latających. Pomocny wówczas jest celownik, przy pierwszej styczności nieco trudno się nim steruje, jednak z czasem można zdobyć wprawę. U dołu ekranu na specjalnym interfejsie znajduje się mapka. Zaznaczone są na niej wrogie oddziały, ludzie, których mamy uratować, a także pojemniki z paliwem. Przed misjami dowódca robi nam odprawę, omawia cele naszego lotnika, zaś po wykonaniu zadania pojawia się kartka, gdzie zostają posumowane nasze osiągnięcia.

Niestety, mimo dość długiej rozgrywki, gra nie dostarcza nam zbyt wiele różnorodności. Ot, kolejna mapka, atakujące nas samoloty i ludzie do uratowania. Właśnie w czasie, kiedy zbliżamy się do więźnia, zmienia się nasz standardowy ekran, będący po prawdzie FPS-em. Wówczas obserwujemy lądujący śmigłowiec oraz uratowaną przez nas osobę, która chyba tak źle wcale nie miała, gdyż porusza się dosyć wolno w kierunku swego wybawcy. Ewidentnie wjechał tu syndrom sztokholmski. Po zgarnięciu zakładnika lecimy dalej, strzelamy do samolotów, otrzymujemy statystyki z misji. Z czasem mamy więcej osób do uratowania i więcej obiektów do ustrzelenia, na tym polega zmiana.

Grafika w czasie walki z samolotami/śmigłowcami woła o pomstę do nieba. Owszem, twórcy próbowali wykrzesać coś z atakujących nas maszyn, ale jednokolorowe tło lub składające się z dwóch części, jakby oddzielonych linijką? Wygląda to strasznie. Wspomniani więźniowie także nie przekonują, nie tylko przez ich żółwie tempo. Na plus na pewno można zaliczyć odprawy oraz mapę, która ukazuje się przed rozpoczęciem misji, absolutnie nie tę z interfejsu. Dźwięk to słabizna, elementy muzyczne w zdawkowych ilościach, zaś nasza amunicja wydaje odgłos jakiegoś kosmicznego lasera. Nie współgra to ze sobą za bardzo.

Airwolf nie jest produkcją, która zadowoli fanów serialu. Początkowo jest mocno toporna, nie zachwyca również pod względem audiowizualnym. Dodać należy także, że rozgrywce towarzyszy nieodparte uczucie wtórności. Warto w tym miejscu podkreślić, że na Famicoma wyszła produkcja o tym samym tytule, wydana przez Kyugo Boueki rok przed adaptacją Acclaim i zasługuje ona na większą rekomendację. Omawiany tytuł tylko dla fanatyków.

Retrometr


Al Unser Jr.’s Turbo Racing

Data East, wyścigi, 1990

Mam nadzieję, że nie macie jeszcze dość ścigałek na NES-a, bo oto nadchodzi kolejna. Podobnie jak w przypadku wielu gier sportowych, ta również sygnowana jest nazwiskiem prawdziwego kierowcy, Amerykanina Ala Unsera Juniora. Choć nie jest to postać szczególnie znana w kraju nad Wisłą, swego czasu w Stanach osiągała spore sukcesy. Czy podobnie można powiedzieć o tytule wydanym w tym kraju w 1990 r. przez Data East?

Na początek tryby gry. Możemy sobie pojeździć i osiągnąć jak najlepszy wynik, zmierzyć się z rywalem na kanapowym multi albo zaszaleć i porwać się na wielki turniej, jakim jest podjęcie się przejechania całego sezonu. Co ciekawe, to nie musi to być jedna z tych gier, gdzie tytułowy bohater będzie naszym największym rywalem. Jeżeli chcemy, możemy od razu wcielić się w Unsera Juniora i zacząć rozgrywki z maksymalnymi statystykami. Oczywiście, da się również od zera stworzyć naszą postać i wówczas rozdysponować punkty wśród dostępnych opcji. Nie muszę Wam mówić, którą opcję wybrałam :p.

Najważniejszym trybem oczywiście są mistrzostwa. Decydując się na nie, otrzymujemy masę tras z całego świata. Najbardziej interesujące wydają się być Meksyk oraz Belgia. Przed startem wyścigu możemy decydować, czy jesteśmy już gotowi na stanięcie w szranki z najlepszymi, czy chcielibyśmy jeszcze poćwiczyć i skorzystać z opcji jazdy wolnej. Do tego dochodzi jeszcze skorzystanie z opcji, ulepszenie naszego wozu lub rozdzielenie punktów, o których było wyżej.

Sama rozgrywka prezentuje się dość profesjonalnie. U dołu ekranu mamy interfejs, który pokazuje nam naszą prędkość, czas jazdy oraz lokatę, jaką zajmujemy. Po lewej stronie znajduje się coś w rodzaju fotki naszego kierowcy, obowiązkowo z logo Data East na kasku, lokowanie produktu pełną gębą. Trasy są rozbudowane, ale też dobrze oznaczone. Jeśli wejdziemy w zakręt odpowiednio wcześnie, zgodnie ze znakiem, nie ma opcji, żeby wypaść z drogi lub zaliczyć inną podobną wpadkę. Możemy również zatrzymać się w pit stopie i nieco podreperować nasz wóz.

Warto dodać, że sterowanie jest proste i intuicyjne. W zasadzie zwykle nie ma w grach samochodowych wielkiej filozofii – kolejno A oraz B odpowiadają za ruszanie i cofanie. Należy docenić, że ewentualna kolizja z bandą nie wyrzuci naszej fury na dłuższy czas z trasy, jak to się dzieje w wielu pozycjach tego gatunku. Naprawdę, ta gra daje sporo frajdy. Co ważne, trochę także trzeba pojeździć i poćwiczyć, samo skorzystanie z tytułowego bohatera nie sprawi, że wygramy każdy wyścig (szkoda).

Graficznie całość prezentuje się przyzwoicie. Wspomniałam już o interfejsie, który jest absolutną zaletą gry, także w aspekcie wizualnym, podobać się może również opcja spojrzenia na cały nasz pojazd, gdy wjeżdża do pit stopu. W kwestii muzyki też nie jest źle, można wybrać jeden spośród kilku kawałków i delektować się nim w czasie jazdy. Zresztą, każdy wydaje się pasować do wyścigów, więc zasadniczo od gustu gracza zależy, na który z nich postawi.

Tym, co sprawia, że nie jest to gra szczególnie wybitna, jest jednak pewna wtórność. Tak naprawdę nie znajdziemy tutaj czegoś ekstra, czego nie oferowałby żaden inny tytuł, którego celem jest jak najszybsze dotarcie do mety. Ładna grafika i muzyka są dobrze zgranymi komponentami, jednak nic ponad to. Można było postarać się o jakieś bonusy pomiędzy wyścigami, może nawet o jakąś sensowną opcję tuningu? Niestety, twórcy nie skorzystali z żadnej z tych opcji, przez co trudno jednoznacznie pochwalić ich ścigałkę.

Al. Unser Jr Racing nie jest grą zdecydowanie konkurencyjną względem innych tytułów. Na pewno znajdzie sporo entuzjastów, niemniej nie oferuje czegoś nowego, co by ją wyróżniało. Najbardziej należy docenić opcję wcielenia się w głównego bohatera oraz przystępne sterowanie, którym nie każda produkcja może się pochwalić. Z czasem wyścigi stają się jednak monotonne, a gra nie pozwala na zapisywanie stanu kariery. Na emulatorze jak najbardziej, na karcie dla zapaleńców i fanów gatunku.

Retrometr


Balloon Fight

HAL Laboratory, arcade, 1985

Mnóstwo gier, które pojawiło się na składance 168 in 1 cieszy się sporą popularnością wśród polskich graczy. Wiadomo, że największe emocje budziły Contra oraz Super Mario Bros., ale znajduje się tam masa innych lepszych lub słabszych tytułów. Nie zawsze są to jakieś szczególnie rozbudowane produkcje, ale mimo to dają dużo radości i satysfakcji. Przykładem może być wydany przez Nintendo w 1986 roku Balloon Fight.

Gra jest dynamiczna, z czasem nawet i szalenie. Wcielamy się w gościa z dwoma balonami, który ma za zadanie wyeliminować ptaki (?), pozbywając się ich balonów. Aby to wszystko się powiodło, musimy dobrze kontrolować nasz lot, uważać, by to naszego środka lokomocji nie zniszczono lub by nie dostać się zbyt blisko wody i zostać skonsumowanym przez rybę (zalatuje historią Jonasza). Z czasem dochodzą także złe warunki atmosferyczne, kiedy to możemy zostać ugodzeni piorunem. Jednym słowem, a dokładnie czasownikiem zwrotnym, dzieje się!

Co warte podkreślenia, różne kolory balonów naszych przeciwników nie są wyłącznie elementem ozdobnym. Każdy z nich charakteryzuje typ rywala, od najwolniejszych, po tych najszybszych i najbardziej upierdliwych. Po pozbawieniu wroga jego sprzętu, musimy pamiętać, by strącić go do wody lub wyrzucić poza plansze, na których może się zatrzymać. Jeżeli długo zostanie pozostawiony sam sobie, najzwyczajniej w świecie nadmucha nowy balon. Wraz z długością rozgrywki tempo wzrasta, co powoduje coraz wyższy poziom trudności.

Omówiony sposób rozgrywki to nie jedyne, co oferuje nam Balloon Fight. Co kilka leveli otrzymujemy bonus. Na planszy znajduje się kilka rur i wylatują z nich baloniki. Zbijamy je, by zdobyć jak najwyższą liczbę punktów. Oprócz tego możemy także rozegrać zupełnie inny wariant. Na ekranie tytułowym wybieramy wersję C, gdzie czeka nas przeprawa balonami przez goniącą nas planszę, upstrzoną kolcami i innymi przeszkodami. Naszym celem jest lawirować między nimi i dotrzeć jak najdalej. Podstawowy tryb dodatkowo można rozgrywać we dwójkę, co jest mega rajcujące.

Grafika nie jest szałowa, ale jak na połowę lat 80. daje radę. Fajnie wyglądają elementy pogodowe i ryba pożerająca wrogów (lub nas). Dodatkowo na każdej planszy nieco inaczej rozmieszczone są półki, gdzie można się zatrzymać, co pozwala nam na rozróżnianie poszczególnych etapów. Natomiast bardzo podoba mi się udźwiękowienie. W grze jest zaledwie kilka melodii, ale są sympatyczne i dynamizują rozgrywkę. Do tego dochodzą charakterystyczne odgłosy latania oraz burzy. Prawdopodobnie poza grą te kawałki by tak nie bawiły, ale naprawdę sprawdzają się świetnie podczas pokonywania kolejnych plansz, szczególnie bonusów.

Balloon Fight nie jest grą długą, ale niesamowicie regrywalną. Najwięcej radości daje zdecydowanie w coopie, jednak musimy uważać, ponieważ przypadkowo możemy uszkodzić balonik naszego pobratymca (friendly fire ;)). Fajny dźwięk, uczciwy poziom trudności i masa zabawy. Z pewnością jest to jeden z ciekawszych tytułów kultowej składanki, proponuję zatem w przerwie od „poważnych” tytułów zrelaksować się i pozbijać wrogom balony.

Retrometr

O Prezesowa 68 artykułów
Nowa na pokładzie, gotowa do pracy! Ulubione gatunki gier: jRPG-i, wszelkie Simsy, sportowe, platformówki, "GTA podobne" oraz tytuły poruszające problematykę moralną. Posiadane platformy: NES (no dobra, Pegasus), PSX, PS2, PSP, PC, od niedawna także PS3, przy czym najukochańszą jest ta pierwsza. Raczej casual niż hardcore, niemniej potrafiąca docenić tytuły kopiące w rzyć.