Muszę przyznać się, że nie znoszę gier sportowych, bo i samym sportem w ogóle się nie interesuję. Dlatego też jeśli zabieram się za tego typu szpila coś musi być na rzeczy.
W latach 90’tych gdy Pegasus miał się w najlepsze owa gra krążyła na kartridżu pod nazwą Stick Hunter. Nie wiem skąd ta zmiana nazw, bo Stick Hunter to zupełnie inna i bardzo kiepska gra, no ale wtedy wszystko działo się za sprawą magii. Pierwszy kontakt z tym elektronicznym hokejem na lodzie miałem na posiedzeniu u kolegi. Nowa gra – ok, spoko włączamy. Z początku wrażenie robił syntezowany głos, który ładnie nam przeczytał tytuł “Blejdś of Śtil”. Niby gra sportowa, ale na boisko wraz z drużyną weszła bardzo fajna, chwytliwa muzyczka, która nieco rozruszała moje endorfiny i obiecała, że będzie co najmniej spoko. Rzeczywiście, nie był to może uwielbiany Goal 3 (Downtown Nekketsu Soccer League), ale grało się naprawdę przyjemnie w ten, w sumie mało w Polsce znany, sport. Jednak największą atrakcją, która obudziła we mnie małego Krzysztofa Oliwę, była możliwość nakopania drugiemu zawodnikowi. Gdy wpadliśmy na oponenta i niechętnie chciał nam oddać krążek mogło dojść do bójki. Wtedy gra przenosiła nas na “zbliżenie”, gdzie niemalże jak na ringu Street Fightera mogliśmy się okładać piąchami. Zwycięzca grał dalej, pokonany lizał rany na ławce rezerwowych. To było coś pięknego! Jakaż odmiana po futbolu, gdzie najlżejsze otarcia o współgrającego urywa mu rękę i kładzie płaczem na murawę. Czułem, że w tym sporcie się odnajdę. W ogóle moją strategią było jak najszybciej wywołać bójki żeby uszczuplić skład przeciwnika.
Zanim przejdę do konkretów poznajcie jeszcze, zdecydowanie bardziej barwną i osobistą, historię z tytułem jednego z naszych czytelników – Jany84.
Jana: Mój Tato kupował mi praktycznie każdy tytuł jaki chciałem, ale czasem brał coś dla siebie, interesował się sportem więc czasem kupował gry sportowe. Nie wiem na jakiej podstawie wybierał dane tytuły, ale zapewne po okładce i kilku zdjęciach na tyle. Zresztą ja tak samo dokonywałem wyborów, chyba że widziało się reklamę jakiejś gry w niemieckiej telewizji. Pamiętam że nie byłem jakoś szczególnie podjarany jak zobaczyłem że to hokej, ale to przecież gra dla Taty więc spoko. Odpaliliśmy i pierwsze co nas zaskoczyło to wspaniałe wykonanie jeśli chodzi o grafikę, wszystko było takie realistyczne że aż wydawało się niemożliwe. Szok mógł być spowodowany tym że naszym ostatnim hokejem był Hat Trick na Atari 7800, więc byliśmy nieźle podekscytowani że technika poszła tak mocno do przodu. Mimo to początkowo byłem sceptycznie nastawiony do tej gry bo wydawała mi się strasznie ciężka do opanowania, to już nie był Goal i granie na jednym schemacie tylko było trzeba myśleć i planować akcje jak w prawdziwym meczu. Do tego świetnie zrealizowane patenty takie jak rzuty karne, komentator z kilkoma słowami na krzyż albo konfrontacje 1 na 1. Zawsze była beka podczas tych starć i można było nawet doprowadzić do tego by przeciwnik miał dwóch obitych zawodników na ławie. Z biegiem czasu staliśmy się w tą grę prawdziwymi wymiataczami, a Ojciec każdego dnia po robocie musiał zaliczyć tryb tournament, a potem mnie wołał i graliśmy 1 na 1. Tato miał też kolegę, który również kupił niby dla swojego syna NESa i również ostro giercował i był dobrym zawodnikiem w Blades of Steel. Często graliśmy na zmianę, a mój Tato miał niezłą bekę jak widział że jego 7-8 letni syn wygrywa z dorosłym chłopem który dostaje białej gorączki. Gra Konami posiada jeszcze jeden ciekawy patent, a w zasadzie bonus i chyba pierwsze umieszczenie gry w grze bo podczas turnieju między tercjami mamy możliwość pograć w Gradiusa na telebimie. W zasadzie to możemy stoczyć tylko pojedynek z bossem, ale i tak ostro się tym jaraliśmy.
Podsumowując Blades of Stell to gra wręcz idealna, która zostawiła wszystkie inne gry NHL na NESa daleko w tyle, choć Ice Hockey i Nekketsu Hockey były naprawdę dobre to jednak były takie parodie, a Blades of Steel to pełna powaga i gra dla prawdziwych twardzieli :) Istnieje też wersja arcade, o której się dowiedziałem kilka lat temu, wszystko wygląda dużo lepiej i wygląda jak całkiem inna gra, ale nie miałem okazji zagrać, ale to nie zmienia faktu, że moja ukochana wersja na NESa to gra na dyszkę.
Blades of Steel to wydana w 1988 r. na NESa gra sportowa od mistrzów z Konami. Dzieło, o którym mi ciężko pisać bo moją specjalnością są platformówki. Jednak był to produkt na tyle zaawansowany i dopieszczony, że nawet mnie zainteresował.
Jak zauważył powyżej Jana84 jest to szpil robiony na poważnie, na ile tylko można było w tamtym okresie zrobić grę. Do wyboru mieliśmy drużyny z różnych miast USA (np. New York, Chicago) i Kanady (np. Toronto, Montreal), jednak o żadnych ligach, czy realnych drużynach nie może być mowy – do poziomu PESa jeszcze trochę brakuje ;-). Mecze odbywały się w trybie 1v1 lub całe turnieje, gdzie można było zdobyć puchar, uznanie kolegów i przychylność pań.
Technicznie, jak na tamte czasy, gra była w pytkę, choć dziś widać, że rozgrywka była bardzo uproszczona. Nie było zbytniej kontroli nad podawaniem. Krążek można było zaledwie poprowadzić do najbliżej znajdującego się zawodnika. No ale zaraz! Skoro nie ma kontroli nad kierunkiem strzału to jak u licha trafić w siatkę? Tu jawił się ciekawy patent. Gdy zbliżaliśmy się do bramki, na jej granicy latała, jak opętana, strzałka to ona determinowała gdzie zostanie oddane uderzenie. Ponieważ bramkarz, również był cały czas w ruchu teoretycznie można było wyczuć moment gdy strzałka i bramkarz się miną i zdobyć upragniony punkt. “Teoretycznie”, bo zwykle nie było na to czasu i waliło się kilka razy na oślep, zanim dopadną nas zawodnicy drużyny przeciwnej. Wydaje mi się, że tak statystycznie udawało się to przy 3-4 strzale, ale może Jana ma inne zdanie, bo widzę że miał zdecydowanie większe doświadczenie niż ja ;-)
Oprócz podań i strzałów można było również jak to w hokeju, zagrać nieco brutalniej. Gdy zderzyliśmy się z wrogim zawodnikiem trzykrotnie gra przenosiła nas na ekran walki, gdzie mogliśmy prawilnie okładać się pięściami. Każdy miał po 5 punktów życia, a mechanika walki sprowadzała się do tej znanej z gry Urban Champion, czyli górny i dolny blok i atak. Wygranie takiego pojedynku wysyłało oponenta na jakiś czas na ławkę rezerwowych, budując nam przewagę liczebną. Podobno możliwe było nawet doprowadzenie do sytuacji 5v1, ale mnie się to nie udało mimo, że taką zawsze obierałem strategię. No przynajmniej z żywym przeciwnikiem. Z “komputerem” starcia bokserskie nie wychodziły mi tak dobrze jak z człowiekiem. Kolejnym ważnym elementem gry były “rzuty karne”. Prowadziły do nich faule (a jednak można!) w pobliżu bramki jak i wynik remisowy po trzeciej tercji. Również bardzo ciekawa sprawa, bo “karniaki”, podobnie jak pojedynek na pięści, też miały swój oddzielny ekran ustawiając kamerę zza pleców strzelca. Pozostawało wyczuć bramkarza i oddać strzał w przeciwnym do niego kierunku. Wynik tak uzyskany zastępował ten z meczu (nie sumował się).
Graficznie całość prezentuje się bardzo ładnie. Nie ma fajerwerków, bo te na NESie wystrzeliły dopiero po roku 90’tym, ale jak na grę z 1988 jest naprawdę dobrze. Każda drużyna ma swoje barwy, krążek jest widoczny. No i są te przejścia na oddzielne ekrany (pojedynki i “karne”). Dodatkowo jak wspomniał wcześniej Jana w przerwach można było powalczyć z bossem w Gradiusie, co było naprawdę fenomenalne, bo przecież w tym czasie to była równoprawna gra. To jakby dziś w Forzy, można było w przerwie pograć w Gears of War. W wersji amerykańskiej, po zakończeni tego krótkiego demka pokazywała się jeszcze reklama Contry i Jackala.
Udźwiękowienie to właściwie jedna wpadająca w ucho wesoła melodyjka. Poza tym to tylko odgłosy meczu (oddane uderzenia, podania, przyjęcia). Podczas rozgrywki nic nie przygrywa, ale za to należy się spory plus za wprowadzenie komentarzy. Co prawda to zaledwie kilka, pojedynczych słów, ale nawet zrozumiałych, więc na pewno należy się chwała za pieczołowitość w próbie zbliżenia rozgrywki jak najbliżej realizmu.
No i w końcu podsumowując dziś Blades of Steel może wydawać się grą prostą lub wręcz prymitywną przy możliwościach dzisiejszych NHL’ów. Uważam jednak, że jak na ograniczenia systemu i samego kontrolera można w nią naprawdę “świadomie” grać i wyrobić sobie pewne taktyki. Najważniejsze jednak, że wciąż daje dużo frajdy. Sterowanie jest bardzo przystępne, a dynamika gry sprawia, że w zaledwie kilka sekund można “bramkę” zarówno zdobyć jak i stracić. Przyznam – na potrzeby recenzji odkurzyłem ten tytuł po latach, ale już czuję te partyjki przy piwku o tytuł króla lodowiska. Przede wszystkim w zmaganiach na dwóch widzę siłę Stalowych Ostrzy. Polecam.