Są takie gry, które nigdy nie powinny powstać. Gry, na wspomnienie których oblewa Cię zimny pot przerażenia, a żołądek zostaje sprowokowany do zwrotu skonsumowanego posiłku. Rambo z 1987 roku wydany na NES-a jest właśnie taką grą.
Pamiętam ten tytuł, aż za dobrze. Wielogodzinne przebijanie się przez dżunglę, nie wiedząc dokładnie czego albo kogo szukam (skopany system nawigacji i brak mapy robi swoje). Poziom irytacji osiągający stany, które mogły spowodować rzucenie padem w stronę telewizora (w 14 cali z bliskiej odległości też da się trafić). Można by rzec “gry na licencji – słabe od samego początku istnienia“. Rambo jest podręcznikowym przykładem na to jak nie należy robić gier. Festiwal beznadziei, chybionych pomysłów i robienia gry na przysłowiowy „odwal” – właśnie to Was czeka jeżeli odważycie się uruchomić to coś.
Jaka piękna katastrofa
Fabuła udaje, że podąża za wątkiem z drugiej części filmu, ale tylko przez pierwsze parę minut. W momencie opuszczenia bazy wkraczamy do świata opanowanego przez zabójcze osy, węże, tygrysy o różnym ubarwieniu (niebieskie też się znajdą), nietoperze, czy zabójcze flamingo-czaple (sic!). Jakby się nad tym zastanowić, to lepiej, że w filmie pojawiał się tylko poczciwy Wietkong, bo w innym wypadku John mógłby nie wyjść z tego cało. Oczywiście w dalszych etapach pojawiają się też czerwoni komuniści (w sumie to zieloni), atakując nas ciosami karate, czy innego kung fu (jak wiadomo każdy Azjata ma to we krwi). Do tego trafiają się marynarze z wielkimi maczugami (mówię poważnie), czy zawodnicy znoszący jaja albo granaty (do dzisiaj nie wiem co to było), którymi w nas rzucają. Zabicie każdego przeciwnika dodaje nam coś, co autorzy nazwali EXP-em, ale z erpegowymi PD-kami nie ma to nic wspólnego, bo to zwyczajny game score znany z wielu innych gier. Ot, kolejny bezsensowny zabieg. Do wycinania mięsa armatniego używać będziemy noży, strzał, karabinu i granatów, chociaż grę można skończyć używając tylko podstawowego ostrza (o ile ktoś dotrwa do końca).Gra jest wybitnie brzydka, paleta barw uboga, a modele postaci karykaturalne. Budowa poziomów była projektowana przez 5 latka o ograniczonym poziomie wyobraźni. Całokształtu dopełnia jeden zapętlony utwór muzyczny, który towarzyszy nam praktycznie przez całą grę (z dwoma wyjątkami, ale są na tyle krótkie i nie zapadają w pamięć, że można je pominąć). W grze występują także dialogi, które prowadzone są prze animowane, gadające głowy i tutaj twórcy też się nie popisali, ponieważ Rambo wygląda w nich jak umysłowo opóźniony kartofel. Efekt pracy grafików poniżej (jest moc! heeh – Nacz.Os.Rep).
Podsumowując. Miejsce Rambo jest tam, gdzie znalazł się swego czasu inny growy „hit” E.T. Różnica polega na tym, że dzieło Pack – In – Video powinno zostać na głębokości sześciu metrów pod ziemią już na zawsze, bo szczerze wątpię, żeby miało jakąkolwiek wartość kolekcjonerską.