Z Królikiem Bugsem z ery PegasNESa (wybaczcie słowotwórstwo) zapoznałem się przez czysty przypadek. Ot była to kolejna eskapada na halę targową, gdzie w morzu stoisk z kartridżami poszukiwałem ciekawych tytułów, żeby oderwać się na chwilę od stresującego życia ucznia szkoły podstawowej. Czas naglił, bo po nietrafionym zakupie Mortal Kombat (była to jakaś dziwna wariacja MK3, dodam, że totalnie niegrywalna) potrzebowałem czegoś grywalnego.
Jako, że fanem Bugsa jak i Looney Tunes byłem od dziecka, gdy tylko mój wzrok padł na okładkę Zwariowanego Zamku już wiedziałem, że to właśnie ten tytuł chcę zakupić. Szybka wymiana gotówki za towar z Iwanem/Saszą, czy innym Wasylem i już pędziłem do domu, gdzie czekała na mnie konsola.
What’s Up, Doc?
Crazy Castle należy do gatunku gier platformowych, ale bardziej w typie Lode Runner niż Mario, czy Felix the Cat. Wcielamy się w postać Królika Bugsa, a naszym zadaniem jest zebranie wszystkich marchewek znajdujących się na mapie. Przeszkadzać nam w tym będą postacie z uniwersum Looney Tunes tacy jak m.in. Kot Sylwester (coś pochorowany się na screenach wydaje – Nacz.Os.Rep), Kaczor Daffy, czy Yosemite Sam. Wejście w bliski kontakt z wcześniej wymienionymi kończy się zgonem Bugsa, ale na szczęście w grze występują narzędzia obrony typowe dla świata Zwariowanych Melodii (zrzucanie sejfów na głowy wrogów, pociski w kształcie rękawicy bokserskiej, czy tajemniczy napój dający czasową nieśmiertelność).
Mapy, na których przyjdzie nam szukać marchewek są wielopoziomowe i poruszać się między nimi będziemy m.in. za pomocą klatek schodowych, czy rur żywcem wyjętych z przygód pewnego hydraulika (nasz długouchy kolega niestety nie potrafi skakać). Owe rury jak i schody możemy wykorzystywać również do wymijania wrogów, jeżeli nie chcemy miażdżyć ich za pomocą sejfów etc. W grze znajduje się ok. 80 poziomów. Dobrym rozwiązaniem jest wyświetlenie passworda do każdego z nich, dzięki czemu nie musimy kończyć Crazy Castle za jednym posiedzeniem.
Graficznie jest przyzwoicie i nawet w dzisiejszych czasach gra nie wywołuje krwawienia z gałek ocznych. Kolory są żywe, postacie rozpoznawalne, konstrukcja poziomów też bez zarzutu. Wszystkiemu przygrywa przyjemna dla ucha muzyczka, a sama rozgrywka jest na tyle miodna, że potrafi przytrzymać gracza przed konsolą przez długi czas.
Podsumowując, The Bugs Bunny Crazy Castle, to całkiem dobry platformer ery NES/Pegasus i jedna z najmilej przeze mnie wspominanych gier z epoki 8 – bitowców, którą szczerze polecam tym, którzy nie mieli okazji się z nią zapoznać.