Z twórczością Macieja Lamberskiego – założyciela studia Kalafior Games – mieliście styczność jakiś czas temu, w pewną upiorną noc…
Teraz możecie zapoznać się z resztą twórczości tego jegomościa oraz jego prężnie działającej firmy softwarowej pod jakże smaczną nazwą!
Zupojadek – PC (2005)
Najpierw zacznijmy przegląd z grubej rury, od enigmatyczno i tajemniczo brzmiącego tytułu: Zupojadek, pewnie się spytacie: a cóż to za dziwaczna nazwa gry Panie Lukego? Czyżbyśmy wcielali się w dzielnego pogromcę smoków, a zarazem smakosza pomidorówek? A może są to przygody najznakomitszego siwowłosego kuchmistrza z dwoma mieczami (srebrny na potwory, stalowy na całą resztę) – który poluje na monstra, które potem trafiają do zupy jarzynowej? A może to po prostu zwykły klon Pacmana, tyle że zamiast kulek zbieramy kostki rosołowe? Niestety was rozczaruję, choć trzeba przyznać że po prawdzie mamy do czynienia z półpłynną potrawą… Nie przedłużając, bo pewnie co niektórzy są w gorącej zupie kąpani, wyjawię Wam o co w tym chodzi.
Wcielamy się w chłopca o imieniu Zupojadek, którego pasją jest – jak pewnie się domyślacie (albo i nie) – pałaszowanie wszystkiego co jest z (zazwyczaj) pierwszym daniem związane. Swoją drogą, kto normalny daje dziecku takie imię? Czyżby rodzice przy narodzinach stwierdzili: „Ten to wyrośnie na kawał porządnego chłopa, którego dieta głównie będzie składać się z zup, jak to nasz praprapraprapra-dziadek miał w zwyczaju, więc dajmy mu takie imię, by pamiętał o swym kulinarnym rodowodzie”, a co by było, gdyby jednak wolał mleko? Mlekojadek? Albo nie przepadał za pożywieniem – Niejadek? Dobra, bo znów zboczyłem z tematu, zresztą nie po raz pierwszy.
Na czym to…? Ach tak, tak więc wcielamy się w Zupojadka (ale serio, nie dało się wymyślić lepszego imienia – tak wiem, miałem nie przedłużać, no dobrze, już dobrze, nawet nie pozwolicie człowiekowi na odrobinę refleksji), którego głównym i jedynym zadaniem jest zebranie literek ZUPPA (przez dwa „pe” z jakiegoś nikomu nie znanemu powodu) w przygotowanych przez autora labiryntach, zmagając się z problemami życia codziennego, to jest z niewystarczającą ilością czasu na zrealizowanie wszystkich marzeń, chęci samodoskonalenia, zdobywania nowych osiągnięć, rozwijania pasji, poznawania nowych znajomych, okrywania tajemnic wszechświata… yyy… ten, znaczy mając limitowaną ilość czasu na zebranie tych literek. W późniejszych etapach dochodzą przeciwnicy, którzy mogą zadać nam obrażenia – na szczęście nasz koleżka może wytrzymać więcej niż jedno trafienie (bo jak wiadomo picie zup, a w szczególności rosołu wzmacnia naszą odporność). W miarę awansowania do kolejnych zakamarków gry rozmiar poziomów ulega zmianie i z czasem przestaną się one mieścić na całym ekranie niczym barszcz w za małym talerzu, licznik czasu pędzi jak szalony, a literki – występujące tylko w pojedynczych ilościach naraz – czekają na zebranie, więc sami widzicie że łatwo nie będzie. Ci, którzy lubują się w spokojnych, bezstresowych grach muszę rozczarować, jakikolwiek koniec czasu, czy utrata całego paska zdrowia pozbawia nas szansy dalszego progresu i po ewentualnym wpisaniu się na tablicę najlepszych graczy rozpoczynamy całą grę od nowa – żadnych checkpointów, żadnych sejwów, żadnych dodatkowych żyć – cytując klasyka: „Live is brutal and full of zasadzkas and sometimes kopas w dupas”.
Po tym dość obszernym wstępie i gameplayowych niuansach przejdźmy do technikaliów – graficznie rzecz biorąc nie wygląda ani najlepiej, ani najgorzej – prawie jak pierwsza lepsza zupa* – ot szczegółowy minimalizm ;)
Z jednej strony grafiki postaci mają swój urok, zaś z drugiej strony brakuje w tej grze głębi – zarówno w oprawie audiowizualnej, jak i w mechanice rozgrywki, co z czasem da się odczuć (prawie tak jak brak makaronu w zupkach błyskawicznych) – ot przemierzamy prosty labirynt, zbieramy itemki, no i w sumie tyle, żadnych zagadek logicznych, niespodziewanych zwrotów akcji, dynamicznych pościgów, moralnych wyborów, cutscenek, QTE, czy nawet systemu chowania się za osłony i samoregenerującego paska HP, ba nawet trybu pełnoekranowego nie ma! W sumie jak na drugą produkcję robioną w garażowych warunkach to i tak nieźle – więc w sumie można zagrać, choć nie oczekujcie rewelacji na miarę Laury.
Nie chwal zupy przed zachodem słońca!
*Autor zdaje sobie sprawę że ilość żartów o zupach jest z lekka przesadzona i postara się nie wspominać o tych daniach w dalszej części recenzji.
Mega Hiper Japko Ekstrim – PC (2005)
Myśleliście że poprzednia gra miała dziwny tytuł? To co powiecie na Mega Hiper Japko Ekstrim? Co za srogie środki wspomagające brał autor? W każdym bądź razie tym razem mamy do czynienia z takim dziwnym połączeniem Space Invaders i Tetrisa – nic dodać, nic ująć. W sumie mógłbym na tym skończyć tą recenzję, ale wiem że bardzo lubicie czytać obszerne tekściory, więc pozwolę sobie na odrobinę bardziej rozbudowaną wypowiedź.
Wcielając się w dziwne pomarańczowe coś (kosmita jakiś, czy co?) naszym zadaniem jest przetrwać jak najdłużej unikając wiecznie spadających losowo szarych i fioletowych bloczków mając do dyspozycji działko z limitowaną ilością strzałów, regenerujące się z prędkością 1 nabój na sekundę. Co jakiś czas możemy zebrać jeden z kilku dostępnych ulepszeń tymczasowych: mocniejszych pocisków, szybszego poruszania się, podwójny strzał, nielimitowana amunicja, dodatkowe naboje oraz możliwość wyższego skakania – która na nic się nam nie przyda. Gdy osiągniemy odpowiednią ilość punktów przechodzimy do kolejnego etapu w którym pojawia się jeszcze więcej co raz to szybciej opadających klocków.
Jako że kończą mi się pomysły co by o tej grze jeszcze napisać to przejdę do zwięzłego podsumowania: MHJE nie jest szczególnie jakimś rozbudowanym tytułem, co ma swoje plusy jak i minusy, ot pozycja niczym nie wyróżniająca się wśród tony podobnych tytułów.
Kromka & Chleba – PC (2005)
Kolejny dziwny tytuł – co tym razem przygotował dla nas autor – symulator kromki chleba? (tak swoją drogą takowy symulator powstał parę lat temu), a może pieczywa w bulionie? Otóż nie, K&C jest niczym innym jak hołdem dla klasycznych jednoekranowych platfromówek z początku lat 80-tych goszczących u niejednego komodziarza i atarowca.
Rozgrywka prawie niczym nie odbiega od Donkey Konga, naszym celem jest uwolnienie biednej Chleby zamkniętej w klatce, aby tego dokonać nasz dzielny Kromka musi znaleźć i dotrzeć do przełącznika, a następnie dotrzeć do biedaka w potrzebie w jednym kawałku (ciekawostka: dźwięk otwierania wzięto prosto z Pekka Kana 2). Nie będzie to jednak łatwe zadanie, gdyż na naszej drodze czekają niebezpieczne roboty, zmechanizowane działa, elektryczne ściany, limit czasowy, a także dylemat moralno-egzystencjalny – no może poza z tym ostatnim.
Jako że nasz bohater jest sprężyną to niczym klasyczny Jumpman (aka Mario Mario**) będziemy skakać parę metrów wzwyż i umierać od pierwszej lepszej przeszkody nie mając żadnych umiejętności ofensywnych, więc jedynie możemy się zdać na sprytnym wymijaniu wszelakich niedogodności, na szczęście w przeciwieństwie do hitu od Nintendo po utracie życia kontynuujemy rozgrywkę w tym samym miejscu w którym oberwaliśmy mając tymczasową nieśmiertelność – co ma swoje plusy i minusy – gdyż jeżeli nie będziemy ostrożni utracimy wszystkie życia, a kontynuować możemy tylko wtedy, gdy poznamy tajemne kody dostępu do kolejnych etapów.
W prawie każdym poziomie możemy znaleźć jeden z dwunastu puzzli w trudno dostępnym miejscu, jednakże aby odkryć sekret kryjący się za posiadaniem ich wszystkich trzeba zebrać je wszystkie na jednym posiedzeniu bez podjęcia próby kontynuacji gry – co łatwym wyczynem nie jest – jak komuś się uda to piszcie w komentarzach.
Całkiem niezły szpil, ale mógł być lepszy.
**tak, serio najsłynniejszy wąsaty hydraulik świata tak się nazywa – zobaczcie Super Mario Bros.: The Movie to się przekonacie.
Robot Robuś – PC (2005)
Jedziemy dalej z opisem tej zwariowanej serii gier – tym razem będzie coś większego, dłuższego i z jajem! Panie i Panowie oto przed państwem agent J-23… eee znaczy Robot Robuś.
Wcielamy się w tytułowego Robusia żądnego przygód, pięknych panienek oraz wstrząśniętego, acz nie zmieszanego Martini, jednak zanim zdobędziemy licencję na zabijanie będziemy musieli wykonać parę pomniejszych questów… jak tylko ukończymy wielopoziomowy samouczek zapoznający nas w tajniki bycia super agentem. Pracując dla Szefa Szefko zarządzającym FTA (Firmą Tajnych Agentów) zajmiemy się między innymi sprawą zaginięć drogocennych Waz rodu Wazoniaków podarowanych przez Jana Wazoniaka, bądź odszukaniem kreta… znaczy wtyki w agencji – niejakiego Zdzisława Zdradzisława (trzeba przyznać że kreatywność w nazewnictwie Pan Maciej nie zna granic!). Sami widzicie że podobnie jak we wcześniej recenzowanym Zenku Zombie (który powstał zaraz po RR) dialogi oraz fabuła zawierająca absurdalny poziom humoru jest wręcz nieprzewidywalna – no i dobrze, rzadko kiedy możemy się spotkać z takową historią. Niestety w porównaniu do Zenka tutaj jest znacznie mniej przerywników – tylko pomiędzy misjami – a tych jest pięć (a tak właściwie to cztery, nie licząc tutoriala).
Tak jak wcześniej wspomniałem kierujemy typowym świeżakiem w świecie tajniaków, a co za tym idzie niestety nie mamy przy sobie jakiejkolwiek broni – jednym wyjściem jest sprytne wymijanie przeciwników – co ma swoje plusy jak i minusy – z jednej strony trzeba będzie nieco pogłówkować jak by tu przeskoczyć pomiędzy dwoma poruszającymi się w tam i z powrotem prosiako-kretami, z drugiej strony strasznie spowalnia to rozgrywkę. Zresztą tego typu spowalniaczy jest znacznie więcej – pojawiające się i znikające bloki wprost z Megmanów, czy opadające i wznoszące się mordercze kamienne płytki.
Wracając na chwilę do samej rozgrywki to jeszcze dodam że praktycznie po całej mapie porozrzucane są kwadratowe złote monetki oraz znacznie rzadziej apteczki – te drugie służą do wiadomo czego, a te pierwsze dają dodatkowe życie jeżeli zbierzemy je wszystkie w danym świecie niczym kieszonkowe stwory, co jest szczególnie irytujące, bo wyobraźcie sobie że z ciężkim trudem jakimś cudem udało się Wam zebrać te 199 monet przy okazji zaniedbując relacje towarzysko-rodzinno-służbowe, zapominając nakarmić kota / psa / chomika / kawię domową / pająka / węża / konia / krowę / innego zwierzaka domowego i teraz bidule wyją ze smutku i co się okazuje? że zgubiliście gdzieś jednego pieniążka i nici z nagrody!
Przyznam szczerze że nieco zastanawiałem się nad oceną – z jednej strony widać starania autora, bo tytuł jest większy, lepsiejszy i oryginalniejszy od poprzedników, jednak z drugiej strony powolność tego tytułu (i te irytujące znikające bloczki) nieco zniechęca do wesołego giercowania. Tak więc po dłuższych rozważaniach stwierdzam że ocena lekko żółtawa będzie najsprawiedliwszym rozwiązaniem tegoż dylematu.
Nie ze mną te numery Szefie Szefko!
Jako że Zenka omawiałem jakiś czas temu, to od razu przejdę do kolejnej pozycji z listy – tym razem w klimatach bożonarodzeniowych.
Elf Elfonsinio – PC (2006)
Ah święta, czas prezentów, świątecznych przebojów z „Last Christmas” nie mający nic wspólnego ze świętami na czele… co mówicie że gwiazdka już dawno minęła i bliżej do połowy lata niż do Mikołajek? Eh jak ten czas leci… No dobrze, wyobraźcie sobie że cofacie się w czasie do Grudnia roku 20XX (no chyba że faktycznie czytacie ten tekst podczas ostatniego miesiąca – wtedy szacun za wyczucie!), za oknem pada lub nie pada śnieg – jak to woli, choinka już ubrana, fajowe jedzonko zjedzone, spotkanie ze znajomymi / rodziną zakończone i ogólnie jesteście w pozytywnym nastroju, że aż macie chęć na zagranie w jakiegoś świątecznego klasyka i tu pojawiam się ja, a właściwie recenzja, którą właśnie czytacie.
Naszą niesamowitą pełną wrażeń oraz akcji przygodę rozpoczynamy od zapoznania się z tłem fabularnym EE. Otóż pewnego zimowego wieczora bohater tejże opowieści Elf Elfonsinio został wezwany na dywanik przez niejakiego Mikołaja Mikiego, bowiem nasz niezbyt rozgarnięty Elf zrobił sobie z płóz od sań do rozwożenia prezentów wykałaczki i teraz brodaty nie ma jak dostarczyć przesyłki dla grzecznych dzieci i dorosłych – nowej Laury na Atarynkę opatrzonej autografem niejakiego Larka w wersji VR, maskotki z Montym oraz ponad stu godzinny zapis streamów na Gazie na DVD i VHS pod choinką nie będzie! Straszne, co nie? Ale na szczęście jest jeszcze promyk nadziei i szansa na odkupienie tegoż przewinienia – ubrać drzewko Mikiego, gdy ten będzie naprawiał swoją latającą maszynę zasilaną reniferami niemechanicznymi, a jak wiadomo bez choinki nie ma świąt, więc chcąc, nie chcąc trzeba będzie porozwieszać ozdoby to tu to tam.
I tu właśnie wkraczamy my, ubrani na zielono wykazując się dozą wyczucia, taktyki oraz zręczności, bo nie wystarczy rzucać w czym popadnie w losowe miejsca, tak jak w prawdziwym życiu trzeba uważnie słuchać poleceń szefa i umieszczać konkretne ozdoby w konkretne rejony choinki. Jako że są to nietanie rzeczy to każde spudłowanie, bądź nie wyrobienie się w limitowanym czasie kosztuje nas jedno z pięciu „żyć”, z czasem gdy będziemy szybko i celnie trafiać zostaniemy nagrodzeni dodatkową szansą.
Na zakończenie wspomnę że tytuł nie należy do najłatwiejszych, bo ile sterowanie jest stosunkowo proste i intuicyjne – numerki wybierają określoną bombkę, a wciśnięcie shifta je wyrzuca na zasadzie bazooki z serii Worms (im dłużej przytrzymasz tym większa siła wystrzału), tak po dosłownie paru chwilach okaże się że szpil daje spory wycisk, bo po pierwsze trzeba zapamiętać która ozdoba jest pod którym klawiszem, a po drugie przy celowaniu trzeba wziąć poprawkę na balistyczny tor lotu rzucanego obiektu – no nie ma łatwo.
Ciężko określić czy ta gra logiczno-zręcznościowa jest szpilem wyjątkowo dobrym czy nie, aczkolwiek wart jest polecenia, gdyż odrobina chaosu prowadza nutę pikanterii do ogólnego charakteru rozgrywki – ot bardziej jako ciekawostka niż rzeczywisty zapychacz czasu.
Elf Elfonsinio 2 – PC (2008)
Po arcytrudnym problemem choinkowym nasz Elfonsinio doczekał się upragnionego wakacyjnego odpoczynku – a wiadomo że jak człowiek, znaczy elf cały czas przebywa w mroźnym kole podbiegunowym to aż się chce wyjechać w cieplejsze rejony, prawda? Nie inaczej postanowił bohater kolejnej historii. Jednakże sielanka nie trwała zbyt długo bo okazuje się że Święty Mikołaj znowu ma kłopoty – gdzieś się zapodział Duch Bożego Narodzenia i tylko jedna osoba może go odszukać – zgadnijcie kto by podołał takiemu zadaniu… no właśnie (widocznie inne elfy pracują na połowie etatu lub co gorsza niezbyt oficjalnie), a wiadomo jak szef dzwoni że sytuacja nagła, wręcz paląca to trzeba powiedzieć w duchu niezbyt miłe słowo i czym prędzej przerywać czas wypoczynku by jak najprędzej ukończyć powierzone zadanie.
A nie będzie to łatwe zadanie bo Mikuś nie załatwi nam jakiekolwiek transportu i na własną rękę musimy wrócić na piechotę – przez trzy niebezpieczne światy – letni, jesienny oraz zimowy, w każdej krainie czyhać będą na nas przeszkody oraz niezwykle niebezpieczni przeciwnicy tacy jak: pszczoła, ważka, jeż, armatka oraz bałwan. Na szczęście podczas naszej wędrówki towarzyszyć będzie pomocny Zając Wielkanocny oraz pewna kampująca żabka (pewnie za dużo w sieciowe FPSy grała) – którzy w sumie nie pomogą naszemu bohaterowi. W przeciwieństwie do Robusia nie jesteśmy bezbronni, gdyż zielony potrafi rzucać żołędziami – średnio celnie i efektywnie, ale lepszy rydz niż nic, przynajmniej nie musimy się martwić o zapas amunicji, gdyż pod koniec przygody miałem ponad 400 pocisków w zapasie.
W przeciwieństwie do poprzednich platformówek od Macieja Lamberskiego tym razem jest zgoła inaczej – po pierwsze więcej jest tu do zbierania, większość poziomów ma więcej niż jedną ścieżkę na dotarcie do celu oraz zgodnie z duchem platformówek z dawnych lat EE2 nie jest side-scroller-em – znaczy kamera automatycznie nie przesuwa się wraz z bohaterem – dopiero jak dojdziemy do krawędzi ekranu wczytywany jest kolejny obszar. Może i z początku może się wydawać ten „bajer” za dość dziwny zabieg, aczkolwiek po paru minutach człek się przyzwyczaja i widzi w tym plusy – nigdy nie wiadomo czy za rogiem nie czai się dodatkowe życie, bądź pokaźna paczka prezentów do zebrania – a warto je zbierać (jak to Mikołaj powiedział: „sprzeda się je na czarnym rynku”), gdyż im więcej punktów będziemy mieć po ukończeniu rozgrywki, tym więcej bonusowych minigierek (w ilości dwóch) dostaniemy, no i oczywiście zawsze można się pochwalić wynikiem w naszym Hi-score, co nie? ;)
Na zakończenie warto dodać że wreszcie jest to druga gra od Kalafiora (zaraz po Elfie 1) mająca możliwość uruchomienia jej na pełnym ekranie – ale ostrzegam że rozdzielczość jest raczej z tych niestandardowych – 512×384, więc przed aktywacją tej konkretnej opcji upewnijcie się że wasz monitor obsługuje takie rozdziałki.
Teoretycznie jest tu znacznie lepiej w porównaniu do wcześniej omawianych tu gier, jednak trochę szkoda że w Elfie Elfonsinio 2 jest tak mało humorystycznych dialogów, no i mogłaby odrobinę dłuższa, za to warto pochwalić za równie dobrą jak zawsze grafikę oraz muzykę. Może nie jest to jakoś tytuł wybitny, ale żeby tak sobie w coś pograć w okres świąteczny to jak znalazł, zresztą Mikołajowi nie pomożesz w potrzebie? Dlatego też ocena w kolorze ubioru tytułowego Elfa.
Kolejną pozycją na liście jest… zaraz, zaraz, co już koniec? A ja się zaczynałem rozkręcać z tym przeglądem. Swoją drogą jakiś czas temu na stronach społecznościowych autor wspominał że bierze się za Robota Robusia 2, jednak nic nie wiadomo co dalej tym projektem, niestety nowego Zenka także nie ma, kto wie, może za te paręnaście lat autor powróci do tworzenia gier i doczekamy się paru nowych perełek wart ogrania? Czas pokaże.
Mała uwaga na koniec – ci uważni jak pewnie przeczytali że tylko dwie ostatnie pozycje umożliwiają grę na pełnym ekranie, reszta uruchamiana jest w maleńkich (jak na obecne czasy) okienkach, ale jest na to rada: otóż tworzycie skrót gry, wybieracie „Właściwości”, potem „Zgodność”, szukacie sekcji „Ustawienia” i tam macie checkboxa „Uruchom w rozdzielczości 640×480” do zaznaczenia i w tym momencie możecie bezproblemowo ogrywać te perełki na współczesnych maszynach.