Za dzieciaka, zaraz po powrocie do domu ze szkoły z niższych klas podstawówki, siadałam przed TV i chłonęłam blok anime na RTL 7. Nie odróżniałam wówczas tego gatunku od innych, dla mnie to po prostu były bajki z nieco innym stylem animacji. Moje dzieciństwo przypada także na pierwszą fascynację świata Pokemonami. Macanie Laysów w poszukiwaniu żetonów, albumy na naklejki i tym podobne atrakcje. Ja jednak najlepiej zapamiętałam zupełnie inny twór, nie tak popularny w kraju nad Wisłą. Lecąc po szalonej liście 30 programów na moim dekoderze, natrafiłam na Rai Due i Digimony. Do dzisiaj w języku włoskim znam może dwa wyrazy, ale kompletnie nie przeszkadzało mi to chłonąć historii grupy dzieciaczków, które trafiły do Digi Świata i tam miały uratować swoje stworzonka przed złem. Co więcej, nawet uczyłam się języka wroga, śledząc trzecią część, czyli Tamers, na RTL2. Dopiero po latach szalałam, gdy okazało się, że w końcu są one dostępne po polsku. Digimon World, przy którym spędziliśmy z ojcem setki godzin został już opisany, dlatego czas na naparzankę między Digimonami.
Znów muszę rzec głośne mea culpa, gdyż pierwszy raz miałam tę grę z bazarku. Kosztowała całego Mieszka I, wówczas wartego więcej niż bochen chleba. Obecnie jest jak jest. Podobnie jak w przypadku wywołanego do tablicy Digimon World (to już był oryginał, przywieziony z saksów w Holandii), od razu rzuciłam się na produkt. Akurat bijatyki nie należą do mojego ulubionego gatunku, jednak w tej sytuacji to bohaterowie zdecydowali o tym, że laser ścierał się godzinami. No właśnie – bohaterowie, a nie sam gameplay, o czym jeszcze przeczytacie w dalszej części tekstu. W grze pojawiają się potworki z trzech pierwszych serii. Na początek, zanim jeszcze przejdziemy Story Mode, co pozwoli nam odblokować bohaterów – w końcu coś nas musi motywować do robienia tego samego przez określony czas! – mamy do wyboru dziewiątkę wspaniałych. Każdy Digimon kojarzony jest z jedną serią. Co prawda Gatomon pojawiał się i w jedynce, ale to w Adventure 02 odgrywał ważniejszą rolę, dlatego tak go klasyfikuję. Wszyscy nasi wybrańcy posiadają moc przemiany, coś a la seria Bloady Roar. Po napełnieniu się paska mocy, możemy zmienić Digimona w jego wyższą formę, niekoniecznie bezpośrednio z nią “sąsiadującą”. Np. Gabumon powinien ewoluować w Garurumona, a od razu staje się jego ulepszoną wersją, MetalGarurumonem. A szkoda, bo już taka Angewomon wyglądałaby epicko!
Jako że byłam wówczas bijatykową ignorantką i nie znałam zbyt wiele innych tytułów, poza klasyczkami jak Tekken czy Mortal Kombat, możliwości walki w Digimonach wydawały mi się ogromne. Mnóstwo ataków znanych z anime, do tego kilkupoziomowa plansza. Nie było to 3D, ale też nie pojedynek na jednej powierzchni. Można było skakać wyżej, niżej, zdobywać power upy, które znacząco wpływały na rozgrywkę w kluczowych momentach, a także chociażby wpaść do lawy, co też pozbawiało nas odpowiednią ilość HP. Na szczęście takie spotkania nie powodowały natychmiastowego zgonu. Dopałki kryją się za kartami z Digimonami, świetna sprawa. Puszczenie takiego mocnego ataku z power upa lub pojedynek dwóch Digimonów w najwyższej fazie rozwoju, że tak to ujmę, było naprawdę efektowne, i choć teraz te polygony walą po oczach, wówczas efekt wow robił swoje. Co ważne, nie tylko mogliśmy natrafić na jakąś broń, ale też natknąć się na bombę, która postanowiła sobie koło nas wybuchnąć. Fajnie prezentował się proces ewolucji. Na planszy pojawiał się bohater i zagrzewał do zmiany, był to też czas na moment oddechu po kompulsywnym wciskaniu jednego, maks dwóch przycisków.
A zatem plansze. Mamy ich kilka i choć teraz, kiedy na nie patrzę, nie dostrzegam niczego rajcownego, te dobre niemal dwie dyszki temu, szalałam. Może tu znów zadziałał czar serialu? Trudno powiedzieć. W każdy razie, mamy do czynienia z planszą z wulkanem, jakąś niebiańską krainą, lodowym światem, gdzie dodatkowo nietrudno złapać poślizg, czymś na wzór fabryki, czy terenem przy wodospadzie (kto normalny bije się w takim miejscu?). Generalnie nie są jakieś szalenie szczegółowe czy piękne, ale rzeczywiście trzymają klimat. Szkoda, że twórcy nie pokusili się o jakieś miejsce rzeczywiście znajdujące się w anime. Mnie jednak najbardziej odpowiadała plansza, którą zwykliśmy nazywać komputerową. Z komputerem miała tyle wspólnego, że na środku był blue screen, nie tak przerażający, jak ten prawdziwy, zaś obok wiszące platformy, które nieco przypominały figury z Tetrisa. Bajerem tego etapu było to, że raz na jakiś czas plansza się obracała, więc tutaj nie mogliśmy nigdzie wpaść i zrobić sobie krzywdy, niemniej często ten dynamizm wymuszał zmianę taktyki pojedynku.
Wszystkie drogi prowadzą do Rzy… Reapermona. Nie kojarzę tego gościa z żadnej z serii, ale skoro nosi imię na cześć Mrocznego Żniwiarza, musi być konkretnym przeciwnikiem. I jest! Którymkolwiek Digimonem by się nie grało, walka z tym monstrum jest zawsze finałowa. Dostawałam szewskiej pasji, gdy do niej dochodziło. Zawsze miałam wrażenie, że w przypadku tej walki więcej zyskamy dzięki szczęściu niż prawdziwym umiejętnościom. Jak to zwykle bywa, musimy wygrać dwa pojedynki. A Reapermon ma to do siebie, że kiedy nas dopadnie, jego kolejne combosy potrafią zjeść ponad połowę HP. Oznacza to, że jakieś dwa fałszywe ruchy i po nas. Warto wspomnieć, że ten przyjemniaczek ma również dedykowaną sobie planszę. Całość jest w ciemnej scenerii, byśmy nie zapomnieli, że walczymy z najczarniejszym z charakterów (ja bym tu chętnie widziała Myotismona), a w tle widać obracające się przedmioty, jak w starych wygaszaczach ekranu.
Macie dosyć wzajemnego bicia się po pyszczkach? Uważacie, że przemoc nie jest rozwiązaniem? Dla Was, pacyfistów, też jest osobny tryb, jednak by otrzymać do niego dostęp faktycznie trzeba obić trochę Digimonów. To również pojedynki, ale w zupełnie innych dyscyplinach sportowych niż MMA. Podczas story mode występują jako mini gierki, po ich rozegraniu otrzymujemy do nich dostęp jako bonus, całkiem fajna opcja, że ktoś o tym pomyślał, jednak całość z lekka sztampowa. Otóż wraz z innym stworkiem boksujemy w balon. Kto szybciej zapełni pasek swoimi uderzeniami, ten szybciej ewoluuje i dzięki temu wygra. Następnie dostajemy możliwość stanięcia w szranki w innej dyscyplinie sportowej – koszykówce. Nasze Digimony zamieniają się w Jeremiego Sochana i oddają rzuty osobiste (choć taki Terriermon po prostu kręci uszami, a piłka też wpada). Kto pierwszy trafi do kosza dziesięć razy, ten wygrywa. Mamy kolejną mini gierkę, w zasadzie nieco podobną do poprzedniej, ponieważ też, przy zachowaniu wszystkich proporcji, można ją uznać za odmianę kosza. Na planszy znajdują się klejnociki niczym te ze Spyro, a zadaniem naszych stworków jest rzucanie piłką tak, by w nie trafić. Zadaniem jest wyzerowanie planszy. Kiedy już w story mode uda nam się rozegrać jakąś grę, otrzymujemy do niej osobno dostęp. Podobnie jak w przypadku “normalnych” walk, tak i tu możemy skorzystać z opcji multiplayera.
Choć z pewnością sfera audio nie jest priorytetem w bijatykach (OST z Soula, Killer Instinct czy Tekkena 3 krwawi po takim stwierdzeniu!- Nacz.Os.Rep) – a może tylko tak myślę, bo mało w nie gram, choć w sumie muzyki z Mortala nie pamiętam, za to wyrywanie twarzy już tak – warto o niej wspomnieć. Każda plansza ma swoją muzyczkę, zdecydowanie najmilej słucha się jej w levelu z wodospadem. Spoko, że komendę ewolucji wypowiada trener danego Digimona, jeśli ktoś oglądał wersję bez polskiego dubbingu z pewnością to doceni, za to ja kisłam za każdym razem, gdy słyszałam tekst wypowiadany niemal głosem Ivony “didżi woluszyn”. Moment, który często bywał game changerem pojedynku zostaje zaakcentowany tak drętwym tonem, że aż szkoda gadać. Jednakże, żadna z melodii nie była na tyle upierdliwa, nie nudziła się, bym miała zaplanować jakieś alternatywne utwory lecące w tle. Rozwalają mnie też teksty samych Digimonów. W kontekście anime zawsze widziałam tutaj przewagę nad Pokemonami. Digimony przynajmniej umiały wypowiadać coś więcej, niż ich własne imię. Natomiast jak w niemal każdej szanującej się bijatyce, stworki mają coś do powiedzenia, kiedy już odniosą zwycięstwo. Generalnie teksty te są mega sztampowe, typu “my business is to win” Renamona lub tym podobne twory, oprócz tego podczas walki sapią adekwatnie do ponoszonego wysiłku, ale jednak twórcy pomyśleli o tym, by coś takiego dodać, co warto docenić.
Czas na mniej przyjemną część, czyli wady. Tych grze też niestety nie sposób odmówić. Mimo wszystko, bez względu na to, którym Digimonem przyjdzie nam grać, ma się poczucie nudy i wtórności. Niby każdy ma swój atak, ewolucję i specjalną broń, różne bajery (Patamon może na przykład nieco podnosić przeciwnika), pojedynki wyglądają tak samo. Tych plansz też nie ma na tyle dużo, by można było odczuć różnorodność. O niebywale irytujących walkach z Reapermonem już wspomniałam, ale powtórzę, co by się utrwaliło – poziom trudności w tym pojedynku wzrasta tak zdecydowanie, że nawet nie zdążyłam się podrapać, a już nie żyłam po jakimś szaleńczym combosie. Mini gierki tak naprawdę nijak się mają do samej rozgrywki, są wciśnięte jakoś na siłę, żeby tylko coś dodać. Szczególnie w przypadku boksowania, którego jedynym celem jest mashowanie jednego przycisku.
Generalnie całość jest fajna, ale gdzieś tam z tyłu głowy tli się świadomość zmarnowanego potencjału. Na dłuższą metę wieje nudą, główny boss doprowadza do udziału w dyscyplinie o nazwie “rzut padem w dal”, a mini gierki są tak popierdółkowate, że to się w głowie nie mieści. Natomiast same Digimony prezentują się nieźle, ich ataki przypominają te z anime, można się poczuć jak prawdziwy przyjaciel stworków. Do tego, o czym nie wspomniałam, mamy dandysowskiego BlackMetalGreymona, który też sam z siebie pojawia się w walce na drodze do wielokrotnie przeklinanego Reapermona. W małych dawkach jest to fajna gra, której żywotność przedłuża multiplayer, ale trudno mi sobie wyobrazić jakąś dłuższą sesję bez znienawidzenia produkcji. Grałam głównie jako fanka tematu, niekoniecznie czerpiąc przyjemność ze wszystkich walk. Jak dla mnie zasłużone żółte – do zieleni baaardzo daleko, ale też ma sporo argumentów, by uchodzić za średniaka.