Praca Konkursowa | Tam i Z Powrotem, czyli Stąd do Przeszłości – Prezesowa

Nie zapominajcie, że trwa nasz konkurs z kapitalnymi nagrodami! Wystarczy, że napiszecie nam o waszych wspomnieniach związanych z retro graniem, czy waszymi retro maszynkami z młodości. Prezesowa dzisiaj z łezką w oku opowiada o Playstation i nawet wrzuca foty! Wy możecie powspominać Commodore, Pegazusa, Dreamcasta, PieCa, czy nawet jakiegoś SNESa. Czekamy!


50 shades of gray

Październikowy wieczór, 2000 rok. Całkiem ciepłe, jesienne popołudnie, na zewnątrz klasyczna złota polska jesień. 7-letnia ja z utęsknieniem czekam na powrót mojego ojca z Holandii. Cóż, takie są uroki utrzymywania rodziny (praca, nie oczekiwanie w domu :p). Wiadomo, że jestem jeszcze na etapie, kiedy oprócz utęsknionego spotkania z konkretnym człowiekiem, dołącza się pragnienie spotkania z tym, co ze sobą przywiezie. Zawsze uwielbiałam pluszaki, generalnie bliżej mi było do samochodzików niż lalek, więc może coś w ten deseń. Jeść także lubiłam (zostało mi to do dzisiaj ;)), stąd oczekiwałam także jakiś smakołyków. Większość dnia spędziłam przed TV, nie mogąc się doczekać upragnionego przyjazdu.

Słychać kroki na schodach, to musi być on! Trzy miesiące nie widzenia się to dla takiego bajtla cała wieczność. Po przywitaniu i krótkim wzruszeniu (proszę mi wybaczyć proporcje tej opowieści, to historia gier i sprzętów, więc tylko wzmiankuję pewne treści) nadchodzi czas wypakowania się. Wśród ubrań i przedmiotów codziennego użytku nie ma jednak ani przytulanek, ani samochodzików, ani nawet czegoś do jedzenia. Sporą część miejsca zajmuje za to średniej wielkości pudełko z tajemniczą zawartością. Do tej pory posiadałam podróbkę Pegasusa, znanego w naszym domku pod jakże ambitnym kryptonimem „gierka”, jednak zdjęcie na pudle wskazywało na nieco inną maszynkę. Właściwie nie poświęciłam mu wiele czasu, gdyż z tyłu, nad instrukcjami w kilku językach, znajdowała się masa wypasionych obrazków z różnych gier. Jak dla mnie, powalały graficznie.

Jak zapewne większość fanów retro się zorientowała, wewnątrz było PlayStation. Niepozorna z wyglądu maszynka, która od tej pory zaczęła mi towarzyszyć i choć nasze relacje czasem były gorące, a czasem zaledwie letnie, trwają do tej pory. Oprócz Szaraka znajdowało się tam kilka tytułów: Mickeys Wild Adventure (crap nad crapy niestety), zbiór mini gierek Asterix & Obelix Tagen Cesar, do tego zbundlowany ze sprzętem Soviet Strike. W tych grach absolutnie porywało wszystko. Grafika, która w porównaniu do tego, co do tej pory widziałam, była wspaniała, dużo większe pady, na dodatek z wibracjami. Karta pamięci, której nie ogarniałam – pominę tutaj wściekłość ojca, gdy okazywało się, że przypadkowo usuwałam całą jej zawartość. Do tego doszło jeszcze kilka demek, których kolekcja powiększała się wraz z kolejnymi numerami Magazynu PlayStation. Odkryłam, że nie tylko uwielbiam spędzać czas z padem w ręce, ale równie dużą przyjemność sprawia mi dopingowanie kompanów. Nie byłam jeszcze wówczas wybredna i nie miałam jakiś ulubionych gatunków, próbowałam wszystkiego, co wpadło mi do napędu. Pamiętam trochę jak przez mgłę fascynację Libero Grande oraz tym, że w jednej ze starszych części FIFY można było faulować bramkarza. Miałam z tego ogromną frajdę, choć kończyło się tak samo – czerwoną kartką, bez użycia VARu.

To tylko do zdjęcia, kiedy grałam, TV było włączone ;)

Mój ojciec jeździł do Holandii jeszcze kilka razy. Każdy z powrotów wiązał się z powiększaniem kolekcji. Udało się wyhaczyć kilka platynek, m.in. część trzecią i czwartą przygód najsłynniejszej archeolog na świecie (toporne sterowanie, ucieczka przed lokajem w domu Lary), Ridge Race Type 4 (cudowna muzyka i całkiem ładne autka), opisywane już kiedyś przeze mnie A Bug`s Life oraz UEFA Champions League 99/00 (nie tylko mecze, nie tylko turnieje, ale też wyzwania). Szczególnie ucieszyły mnie przygody mróweczki, bo była ona dla mnie stosunkowo prosta na wczesnych etapach, dalsze początkowo przechodziłam z pomocą. Podobnie w czytniku PSX-a znajdywało się coraz więcej demówek, o których dużo myślałam i marzyłam: Worms Armageddon, Hogs of War, Metal Gear Solid. Potrafiłam grać w nie godzinami, choć oferowały jeden, góra dwa levele. Ich regrywalność była na tyle duża, że skutecznie rywalizowała z innymi aktywnościami, które mogłabym w tym czasie podejmować.

Za ogromny bajer uważałam możliwość odtwarzania muzycznych płyt CD na PlayStation. A już najbardziej chyba lubiłam wizualizacje, które towarzyszyły utworom. Były one uzależnione od rytmu muzyki, co wydawało mi się całkiem odjechane – w znaczeniu pozytywnym, oczywiście. Czasem też udało się przesłuchać muzykę z niektórych gier. O ile wspomniane wyżej przygody Galów jakoś mnie nie porwały, tak motyw przewodni pamiętam do teraz, choć nie słuchałam go od kilku lat. Zdecydowanie dźwięki stanowiły największą zaletę tej produkcji.

Domowa produkcja :)

Ostatni zagraniczny wojaż miał miejsce w okolicach mojej Komunii. Tym razem ojczulek powrócił z jedną grą, ale za to jaką! Digimon World powstało na bazie mojego ukochanego anime (w moim prywatnym rankingu wygrywało totalnie z Pokemonami, ale i innymi pozycjami, bardziej odległymi fabularnie jak Rycerze zodiaku, Dragon Ball, Slayers, nawet z przygodami Tsubasy), dlatego wszelkie wady tej produkcji, wymienione m.in. w recenzji na RnG zupełnie mi nie przeszkadzały. Fakt, że mogłam opiekować się Digimonami, trenować je, rozwijać File City, zdobywać kolejne medale za różne, czasem absurdalne osiągnięcia (ależ ja nie znosiłam tego pingwina od curlingu!), wygrywać turnieje… To była chyba pierwsza moja gra na PSX-a z tak otwartym światem. Czasem faktycznie wykonywało się coś w rodzaju questów zadawanych przez dziadka ze wsi, ale często po prostu łowiłam ryby, naparzałam się z innymi stworami, bawiłam się w sprzedawcę. Wszystko fajnie, tylko ten ból, kiedy wycackany przeze mnie Digimon zmieniał się w Numemona lub Sukamona – dla niewtajemniczonych, były to stworzonka lubujące fekalia.

Przez cały ten czas w zasadzie korzystaliśmy z jednego pada. Gry multiplayer, w których była rywalizacja, kończyły się cichymi dniami, dlatego raczej grywało się wspólnie w tytuły fabularne. Zmieniło się to, kiedy zaczęłam rozwijać swoje życie towarzyskie w podstawówce oraz gdy na salony, oprócz pięknych płyt z czarnym spodem, wjechały produkcje firmy Verbatim. Świadomość odnośnie do piractwa była w mojej społeczności zatrważająco niska, żeby nie powiedzieć żadna. Kiedy więc mój chrzestny okazał się tak hojny, że podarował mi jednorazowo przeszło sto płyt z największymi hitami, nie mogłam dojść do siebie z wrażenia. Kiedy ma się mało tytułów, próbuje się maksymalnie je ograć, nawet jeśli wiąże się to z bólem i cierpieniem – ponownie wspomnę tu giereczkę z Myszką Miki. Teraz wybór był tak duży, że zaczęłam katalogować je w zeszytach, przepisywać passwordy z różnych czasopism oraz tworzyć własne „recenzje”. Znajdowało się w nich mnóstwo odkrywczych uwag typu „ta gra jest bardzo fajna/świetna/wspaniała”. Ufam, że teraz idzie mi nieco lepiej ;). Tworzyłam też coś w rodzaju „okładek” do gier, które znajdywały się najpierw w kopertach, a potem pudełeczkach. Wycinałam screeny z czasopism i naklejałam je na kartkę, którą później wkładałam do środka, w przypadku kopert od razu dodawałam wspomniane elementy.

Kompendium wiedzy o PSX-ie ;)

Kiedy poszłam do klasy czwartej, w końcu przydał mi się drugi pad. Zaczął mnie odwiedzać kolega mieszkający niedaleko, z którym namiętnie grywaliśmy w bijatyki, z naciskiem na Tekkena 3. Czasem walczyliśmy ze sobą, innym razem próbowaliśmy wspólnie przejść część fabularną, żeby odkrywać dodatkowe postaci. Nie korzystaliśmy z żadnych poradników, gdyż pojęcia takie jak juggle czy opisy wyspecjalizowanych ciosów nic nam nie mówiły – po prostu cieszyliśmy się prostą młócką, zaś jakiekolwiek przerzuty, specjale, większe combosy wychodziły jakoś przez przypadek. Zaletą wspólnych pojedynków było to, że obydwoje mieliśmy do tego dystans. Przegrana nie wiązała się z zakończeniem znajomości. Zdecydowało o tym jednak coś innego (no, może nie koniec samej znajomości, ale wspólnych posiadów). Mój kompan nie przyznawał się do tych wizyt w domu, twierdził, że ma zajęcia dodatkowe w szkole. Kiedy wyszło to na jaw, a i tak dość późno jak na warunki małej wioski, musieliśmy zakończyć współpracę.

Odkąd miałam już większe opcje wyboru, coraz bardziej definiował się mój gust. Niemal z miejsca pokochałam jRPGi. Podobały mi się baśniowe postaci i kolorowe światy, do tego często epickie walki. Fakt, że nie rozumiałam ścian tekstu bardzo motywował mnie do nauki języka angielskiego. Ograniczała się ona co prawda wyłącznie do większej uwagi poświęconej przedmiotowi w szkole oraz ślęczenie ze słownikiem, gdy nie rozumiałam jakiegoś słowa w czyjejś wypowiedzi, ale czułam, że jest to dość efektywne. Co prawda kupowaliśmy różne czasopisma, gdzie znajdywały się solucje, ale zwykle ograniczały się do wskazania, gdzie trzeba iść i co trzeba znaleźć. Meandry fabularne pozostawały nieznane. Pierwszym dużym tytułem, który całkowicie zawładnął moim wolnym czasem, był Final Fantasy IX. Sceny, które wyglądały jak film, genialna muzyka Uematsu, porywająca historia, nie stroniąca od humoru, często dosyć prostego, ale też zmuszająca do zastanowienia się nad własną tożsamością. Rozumiem, że dla kogoś, kto nie sięga po gry, może się to wydać nieco sztampowe, ale po odbyciu całej czteropłytowej drogi z naszymi bohaterami nie sposób nie podjąć choć delikatnej refleksji. Drugi ważny RPG tego okresu to SaGa Frontier II. Tutaj mamy do czynienia z poważniejszą historią, lecz także pełną intryg, baśniowości oraz tego, co Square ma najlepsze – muzyki i świetnej opowieści, o grafice nie wspominając.

Niestety, przyszedł w moim życiu czas, gdy dokonałam swoistego cudzołóstwa. Pod koniec podstawówki w domu kupiono komputer. Lepsza grafika, większe możliwości. Tak wtedy myślałam i porzuciłam małego szaraczka na rzecz większej jednostki centralnej oraz tamtejszych wydań FIFY i Simsów. Coraz mniej czasopism opisywało PSX-a, ponieważ swą premierę miała Czarnula. Stąd też w jakiś taki powolny, niemniej naturalny sposób opadł hype na tę maszynkę. Do tego doszło jeszcze odkrycie emulatora oraz niezliczonej ilości gier na NES-a, w związku z czym PSX pełnił rolę odpalacza popierdółkowatych gier w stylu Super Bob. Czasem jeszcze z mamą grywałyśmy w różne części Crasha, ale nie były to takie posiedzenia, na jakie te gry zasługiwały.

Renesans fascynacji nastąpił, gdy chodziłam do liceum. Bardzo dużo wtedy grałam, również w wymienione już gry na pececie, lecz historia zatoczyła koło. Mój kuzyn pojechał do Holandii, a że był to czas, gdy PSX nie miał już takiej pozycji, kupił całą masę oryginałów za niewielką cenę. Całe wydania Finala od VII do IX, wszystkie części sympatycznego smoczka Spyro, uciekające małpy, przygody człowieka-pająka oraz całą masę innych, lepszych i gorszych gier. Wtedy także na dobre mieliśmy w domu Internet, więc mogłam poświęcać czas na szukanie porządnych solucji, ciekawostek, forów, ale też gameplay`ów, jeśli mimo opisu z czymś sobie nie radziłam. Odkurzyłam zeszyty, jednak korzystałam z nich tylko do cheatowania, gdyż recenzje jakie były każdy widział. Znów czułam tę radość na widok ładowania się płyty.

Final to nie tylko bajeczna opowieść, ale i cudowna muzyka

Wiele gier na PSX-a było długo poza moim zasięgiem, ale kiedy zaczęłam zarabiać własne pieniądze, na studiach a potem w pracy, mogłam sama kupować wybrane tytuły, zwłaszcza że na serwisach aukcyjnych wiele z nich można było zdobyć niemal za grosze. Skompletowałam sobie deskorolkowe przygody Tony`ego Hawka, zaopatrzyłam w zimowe wyścigi skuterów Sled Storm (nie przepadam za ścigałkami, ale ta całkowicie mnie pochłonęła), ratowałam świat w różnych RPG-ach – gdybym posiadała te wszystkie kryształy mocy, zapewniające pokój na ziemi, które odbijałam z rąk złych, byłabym przepotężna. Kiedy dochodzą obowiązki, nie zawsze jest czas na przyjemności, niemniej dla prawdziwych pasji warto zorganizować sobie dobrze czas. Nie będę tu pisać o Chrono Cross, gdyż moja opinia ukaże się w osobnym tekście.

Oprócz samego grania, wchodzę także w kulturę gry poza konsolą i padem. Od dłuższego czasu zbieram się do zakupu torby z PSX-em, gdyż plecak mi się już wysłużył, mam karty w tym kanonie, tworzę sobie prasowane figurki (głównie z NES-a, bo są łatwiejsze i jest więcej wzorów, ale do szarakowych postaci jeszcze powrócę), czytam literaturę poświęconą konsoli. Cieszę się, że mimo upływu lat granie nadal sprawia mi tyle przyjemności, temat interesuje mnie nie tylko w sferze ludycznej, dzięki czemu mogę wykorzystywać go choćby na studiach. W jednej z prac zaliczeniowych zajmowałam się przedstawieniem dzieci w grach komputerowych PEGI 18+. Co prawda dotyczyło to już nowszych konsol, niemniej wpływ kulturowy pierwszego dziecka Sony, które swego czasu było aż synonimem słowa „konsola”, jest nie do przecenienia. Co prawda nostalgia zwyciężyła i to NES jest moim ukochanym sprzętem, jednak właśnie PSX miał większy wpływ na moje życie i relacje z ludźmi oraz grami w ogóle. Może to brzmi górnolotnie, ale umówmy się – do Pegasusa nie siadałam ze słownikiem ;). Wiele gier na szaraka okazało się klasykami, świadczą o tym liczne remastery starych tytułów. Jedno z najważniejszych haseł odnośnie do tego sprzętu brzmiało „nie lekceważ potęgi PlayStation”. Jak najbardziej się pod tym podpisuję.

Jak nietrudno zauważyć, niektóre elementy historii pokrywają się nieco z tym, co pisałam wcześniej w historii miłości do gier w ogóle. Uznałam jednak, że skoro koncentruję się teraz na jednej konsoli, tym bardziej takiej, która mocno definiowała mnie jako gracza, muszę niektóre wątki powtórzyć, inne poszerzyć, zaś niektóre są nieistotne na tyle, by je pominąć. Piszę to po to, by nie oskarżono mnie o demencję lub autoplagiat ;)


Przypominamy, że konkurs trwa aż do 31.12.2019 roku – a prace nie muszą być molochami, wystarczą wasze wspominki. Nagrody są zacne więc myślę, że można poświęcić te kilka godzin na napisanie własnej historyjki. Zasady macie tutaj: KONKURS.

O Prezesowa 68 artykułów
Nowa na pokładzie, gotowa do pracy! Ulubione gatunki gier: jRPG-i, wszelkie Simsy, sportowe, platformówki, "GTA podobne" oraz tytuły poruszające problematykę moralną. Posiadane platformy: NES (no dobra, Pegasus), PSX, PS2, PSP, PC, od niedawna także PS3, przy czym najukochańszą jest ta pierwsza. Raczej casual niż hardcore, niemniej potrafiąca docenić tytuły kopiące w rzyć.