Kiedyś klasyk śpiewał, że „grzybowa jest chujowa”. Czy to oznacza, że każda? Czy wg każdego? O czym my w ogóle gadamy… Każdy ma jakiegoś swojego „konika”, ulubiona muza, filmy, książki, piwo… zupa. A jak z grami? Maglujemy!
Repip: Każdy ma swoje jazdy, z pewnością da się zauważyć, że preferujemy jedne gatunki gier nad innymi. Czynników takiego stanu rzeczy może być wiele, ale może zacznijmy od podstaw. Co i dlaczego lubisz? Czy grasz w to częściej niż w inne gry? Czy masz niższy próg wejścia w takich grach niż innych? Lata grania w jeden gatunek z całą pewnością musi sprawić, że część gier po prostu jest łatwiejsza do ogrania. Wprawiony strateg z umiłowaniem będzie analizował kolejne statystyki i możliwości ruchu, człowiek lubujący się w platformówkach już niekoniecznie. Rozlewamy pierwszą kolejkę i jedziemy.
Makaveli: Jako, że są trzy bazowe kłeszczony w tej odsłonie magla, a i ja mam kilka ulubionych gatunków, to pozwolę sobie w każdej sekcji gatunkowej zrobić trzy podsekcje z odpowiedziami na powyższe pytania. Jaki jest mój ulubiony gatunek gier, to chyba nie ulega wątpliwości. Wystarczy spojrzeć na mój avatar.
Gry wyścigowe (z naciskiem na symulatory). Tak. Jestem niespełnionym, niedoszłym kierowcą wyścigowym. Jest to mój ulubiony sport, moje główne hobby i naczelna pasja w moim życiu. Moja osobowość z góry predysponuje mnie do rywalizacji, precyzji i adrenaliny. Uwielbiam szybkość, uwielbiam to uczucie, kiedy jestem szybszy od innych. Uwielbiam chirurgiczną niemal precyzję tzw. hot-lapa. Fascynuje mnie ilość czynników, która ma rzeczywisty wpływ na to, na jakich cyferkach zatrzyma się stoper po minięciu linii mety, a których w znacznej większości nie zauważają bądź w ogóle o nich nie wiedzą zwyczajni zjadacze chleba. Symulatory goszczą w moim menu od przeszło dekady. W Gran Turismo 6 w sieciowych próbach czasowych „Seasonal Events”, w których biorą udział setki tysięcy graczy, na stałe goszczę wśród tysiąca najszybszych graczy na świecie.
Moją miłość do symulatorów zapoczątkowało prehistoryczne już dzisiaj Gran Turismo 2. W końcu znalazłem grę wyścigową, która wymagała ode mnie myślenia, analizowania, przyswajania ogromnej ilości danych. Wykresy pełne cyferek i delikatne ich zmiany, mające wpływ na zachowanie się auta na torze sprawiły, że poczułem, że jestem w domu. Później było Gran Turismo 3 i legendarne Gran Turismo 4, które katowałem przez kilka lat. Z każdym przejechanym kilometrem stawałem się coraz szybszy, bardziej precyzyjny, bardziej agresywny i jednocześnie mniej narwany na torze (bardzo ważna cecha kierowcy wyścigowego!). Zakochałem się w tym sporcie na zabój. Absolutne skupienie, niezbędne podczas jazdy pozwalało mi oderwać się od trudów dnia codziennego, których było niemało. Później nastał czas komputerowych „kombajnów” symulacyjnych, którym bliżej raczej do narzędzi niż do gier. Przyszły czasy hitów od SimBin pokroju G.T.R., GT Legends, czy też setki godzin zjedzone w legendarnym rFactor. Przyszedł czas na lepszą kierownicę (Driving Force Pro od Logitecha, kupione specjalnie do Gran Turismo 4). I tak oto znajdujemy się w dniu dzisiejszym, gdzie staram się praktycznie każdego dnia choć przez chwilę pojeździć po torze.
Czy mam niższy próg wejścia w symulatorach? Oczywiście. Jest to ten rodzaj gry, gdzie nie każdy jest w stanie od razu wykazywać się na odpowiednio wysokim poziomie. Przykładem może być trofeum z Gran Turismo 5, polegające na pobiciu określonego czasu na pewnym torze konkretnym samochodem. Zrobiłem to przy pierwszej próbie, a samo trofeum uznawane jest za jedno z najtrudniejszych do zdobycia w tej grze. Próg wejścia w symulacjach dla zwykłego Kowalskiego jest niesamowicie wysoki, niemalże nieosiągalny, ale jak ze wszystkim – jest to kwestia czasu, który zechcesz poświęcić na samodoskonalenie się w tym kierunku.
Platformery – Uwielbiam platformówki. Każde. Wszystkie. Crashe, Spyro, MediEvil – you name it. Nie rozpiszę się tutaj tak bardzo, jak w przypadku miłości mojego życia, czyli symulatorów, ale postaram się napisać, co cenię sobie w platformówkach. Kartą przetargową platformówek jest bezsprzecznie genialny design poziomów, bajkowa oprawa graficzna i niejednokrotnie bardzo dobry humor. Nie trzeba już wspominać o genialnie wykreowanych postaciach czy uniwersach, które hurtowo zapisują się w historii, zostając nawet czasami maskotkami całych generacji konsol! Nie gram może w nie częściej niż w inne gry, ale na pewno nie przechodzę obok dobrej platformówki i ogrywam każdą, która wpadnie mi w moje pościerane od wieńca kierownicy łapska. Czy mam niższy próg wejścia? Nie sądzę. Uwielbiam te gry, ale moje umiejętności określiłbym jako „ssanie pałki”. Crashe są dla mnie w niektórych momentach nie do przejścia, bo ja uwielbiam maksowanie tytułów, a zbicie tych wszystkich skrzynek to jest po prostu impossibru.
To chyba dwa główne gatunki, które uwielbiam. Lubię grać w zasadzie we wszystko, co dobre, z wyłączeniem strategii (jakoś nigdy mi nie podchodziły). Nie będę Was zanudzał opisaniem każdego gatunku, który mnie kręci, bo wyszedłby z tego wywiad rzeka, a nie o to przecież chodzi. Reszta chłopów też musi coś napisać, o ile w ogóle się pobudzą chlejusy jedne!
Mroku: Ulubione gatunki gier, tak? Z pewnością numerem jeden będą wszelkiej maści symulatory – rolnictwa, kozy, chleba, czarnego tygrysa.
Dobra. Pożartowaliśmy trochę, więc teraz na poważnie. Wszelkiej maści erpegi (szkoła zachodnia, wschodnia, action rpg itp. itd.) królują u mnie niepodzielnie. Od czasów pierwszych Falloutów i Baldurów jest to mój gatunek numer jeden. Dlaczego? Ano dlatego, że lubię rozrośnięte do granic absurdu drzewka dialogowe, levelowanie postaci, kombinowanie z buildami, głupie questy (przynieś mi mleko, to dam ci miecz dwuręczny), ratowanie księżniczek, zabijanie smoków, uśmiechnięte niebieskie żelki i światy fantasy oraz s-f.
Oprócz tego uwielbiam oldskulowe fps-y w stylu Dooma, Serious Sama, Wolfa itd. 100% zabawy, krwi, flaków na ścianach i pompowania adrenaliny. Nowoczesne strzelanki nudzą mnie strasznie (wyjątek to jedynie Titanfall 2), więc cieszy mnie, że obecnie systematycznie pojawiają się nowe wersje protoplastów gatunku.
Co by tu jeszcze dorzucić…O! Wiem! Strategie turowe w stylu Heroes of Might & Magic, Warlords i Disciples. Lubię rozgrywać pojedyncze scenariusze trwające nawet 2-3 godziny, czesząc każdy róg mapy. Starcia w trybie “Hot Seat” z kumplami przy browarku to kolejna rzecz, którą bardzo lubię w grach tego typu. Masa dobrej zabawy.
Gatunek survival horror jest również bliski memu sercu. W tym wypadku godny przedstawiciel powinien charakteryzować się – ciekawym scenariuszem, “straszącym” klimatem, ciekawie skonstruowanymi zagadkami, groteskowo i przerażająco wyglądającymi bestiami. Silent Hill 2 było chyba pierwszą grą tego typu w jaką przyszło mi zagrać. Do dzisiaj jest to jeden z moich ulubionych tytułów. Oprócz tego cenię takie tytuły jak Resident Evil 1 (Gackowy remake) i 2, pierwszy Dead Space, Forbidden Siren, pierwsza Amnesia, Bloodborne, Alien Isolation i wiele innych. Tak na marginesie – w tym roku pojawić się ma Call of Cthulhu, więc jaram się jak dzieciak!
Odnośnie niższego progu wejścia, to różnie z tym bywa. W przypadku erpegów z pewnością łatwiej ogarniam systemy i konstruowanie buildów postaci. Im większe możliwości w tym zakresie daje gra, tym ciekawsze kombinacje jestem w stanie stworzyć. W przypadku shooterów na początku muszę się zawsze “wtrybić”, bo pomiędzy tytułami występuje zawsze przerwa czasowa i skill człowiekowi rdzewieje. Strategie i horrory na ogół nie nastręczają mi problemów (z wyjątkiem stanów przedzawałowych).
Czarny Ivo: Jeśli chodzi o retro gry to moim ulubionym gatunkiem są platformówki ze szczególnym naciskiem na 2D. Myślę, że spowodowane jest to przede wszystkim faktem, że wychowałem się na Pegasusie. Był to najlepiej rozwinięty tam gatunek, niesamowicie mnie wciągnął i tak już zostało. Najważniejszą rzeczą w platformówkach jest dla mnie pomysłowy projekt poziomów. Nie jakieś tam banalne bieganie przed siebie i okazjonalne podskakiwanie. Jest tyle niesamowitych pomysłów na urozmaicenie rozgrywki jak znikające bloki, używanie przeciwników jako ruchomych trampolin, odkrywanie ukrytych ścieżek, różne rodzaje podłoża utrudniające poruszanie i mnóstwo innych rzeczy, którymi do dziś jestem zaskakiwany. Według mnie wciąż prym w tym zakresie dzierży Nintendo. Szczególnie w produkcjach spod szyldu Donkey Konga i średniego lubianego przeze mnie Mario.
Oprócz wykręconych poziomów ważny jest też poziom trudności. Niekoniecznie wykręcony, choć taki obok ciekawych poziomów daje dodatkowo dużo satysfakcji, ale co najmniej średniozaawansowany. Niestety, ale samograje, nawet najpiękniejsze, potrafią nużyć. Uwielbiam popychać moje zdolności manualne do granic możliwości. Kiedy droga ręka-oko jest totalnie wytarta przez kursujące neurony. Choć zawsze jest to przypieczętowane dużą ilością bluzgów.
Oprócz wyzwań platformowych samych w sobie bardzo też lubię przemoc nie ważne to czy w postaci rozrywanych przeciwników, czy wybuchów. Dlatego też dobrze, jak bohater platformówki ma jakąś pukawkę, którą mogę posyłać tabuny wrogów do piachu. To chyba tworzy podgatunek platformówek run n’ gun. Contra czy salonowy Metal Slug w to mi graj. Dlatego też bardzo lubię space shootery, ale średnio mi w nich idzie. Czy mam niższy próg wejścia w takie gry…hmmm… nie wiem. Pewnie tak. Jakoś nie wydaje mi się żebym miał problem z graniem w jakąś platformówkę. Zaraz czuję frajdę, która wiem że w ostatnich levelach zamieni się w gniew i furię :]
Ale skoro przy przemocy jesteśmy to z gier retro bardzo lubiłem również mordobicia 1v1 i beat’em upy. Te ostatnie zaginęły w swej oryginalnej formie, ale ładnie wymieszały się z platformówkami i przygodówkami tworząc uwielbiane przeze mnie slashery. Jest tam trochę zmagań zręcznościowych niczym w platfomrówkach, ale przede wszystkim jest świetna rozwałka. Stawiam je zdecydowanie wyżej niż strzelanki, bo nie ma to jak stanąć mano a mano i własnymi rękami obalić przeciwnika, czy też całe hordy.
Platformówki, mordobicia i slashery to moje zdecydowanie ulubione gatunki gier ale ja lubię niemalże wszystkie gatunki z różnym natężeniem. Przygodówki, strzelanki, strategie, karcianki, RPG, a ostatnio nawet …. ścigałki, ale wyłącznie w sosie arcade. To ma być zabawa. Jakbym chciał jeździć samochodem to bym nim jeździł. Jest to wciąż dla mnie gatunek nowy i numerem Uno jest dla mnie Micro Machine (NES) i Crash Team Racing (PSX).
Ogółem preferuję raczej gry krótkie, proste ale intensywne. Coś bardziej złożonego jak strategie czy RPG to raczej dla mnie odskocznia. Nie wspomniałem czy próg wejścia w slashery jest dla mnie niższy. No więc tu czuję, że jest. Zaraz szybko ogarniam system walki i radzę sobie całkiem dobrze. Szczególnie zjadłem zęby na serii God of War i ostatnio jak pierwszy raz od lat włączyłem sobie pierwszą część to pierwszy zgon zaliczyłem dopiero na ostatnim bossie. Zupełnie inaczej mam przy TPSach i FPSach, gdzie skuteczne celowanie przychodzi mi niezmiernie ślamazarnie. Chyba tyle ode mnie
Repip: U mnie mogę powiedzieć że dominują trzy gatunki, numerek jeden:
Platformery – z naciskiem na 3D, ale nie tylko. Pochłaniam je maniakalnie, nie straszne mi głupawe fabuły i dziecinni bohaterowie. Lubię w nich humor i odważny design przybierający kiczowate lub psychodeliczne formy, który z racji tego że właśnie są to gry z natury niepoważne daje pole do popisu twórcom. Nie muszą się silić na realizm, jakieś fizyczne prawa brodziatych głów rządzące światem. Postać bez łokci, szyi i kolan w świecie najechanym przez powietrznych robo-piratów (Rayman), humanoidalny gekon skaczący po kanałach w wymiarze mediów w obronie sexi blondyny (Gex), złodziejski szop z kumplem żółwiem mózgowcem i hipopotamem mięśniakiem w roli złodziejskiego gangu (Sly), różowa guma-kulka wciągająca swych wrogów niczym odkurzacz (Kirby) – tu wszystko jest możliwe. Przez lata też opanowałem te wszystkie sekcje zręcznościowe i mam nawyk zaglądania w każdy kąt w poszukiwaniu ukrytej znajdźki. Mam mniejszy próg wejścia i to wyraźnie, gram też w nie zdecydowanie najwięcej. Nawet założyłem sobie ogranie wszystkich platformerów 3D aż do Wii jakie wyszły i były godne uwagi, pewnie na RnG zrobie podsumowanie jak już tak daleko będę
Sporty extreme arcade – Tu choć gram mniej niż w platformery też gram dużo i chętnie wyciągam z szafy jakieś gry o których nikt nie pamięta jak Snow Surfers, czy Mat Hoffman’s Pro BMX. Zaczęło się od Tony Hawków, pierwsza trylogia to szpile w jakie maniakalnie się zagrywam i nie widzę problemu w tym że przechodzę dany etap po raz 5431. Podoba mi się w nich to beztroskie podejście, gdzie znów gra jest grą i fizyka nie zobowiązuje. Uwielbiam wykręcone poziomy, szalone zadania, szybką akcję i zawiłe systemy punktowania. Wskocz na parapet, zrób grinda, dodaj flipa po czym manulem jedź na rampę i robiąc jakiegoś graba wskocz na budkę z hot-dogami z której to grindem dostaniesz się na słup telegraficzny, gdzie strącisz gołębia potrzebnego do zaliczenia zadania. Albo nie albo… uciekając przez lawiną śnieżną pędząc na łeb na szyję przeskocz lodową grotę w której po kręgosłupie tyranozaura dostaniesz się do ukrytej świątyni przez którą wyjedziesz w alpejskim miasteczku cały i zdrowy – tylko pamiętaj by w odpowiednim momencie skoczyć w wodospad! Dla kogoś kto nie lubi tych gier zabrzmi to idiotycznie – dla mnie to opis świetnej zabawy.
Carcade – szeroko pojęte wyścigi z gatunku… mniej poważnych. Chyba ogólnie jestem mało poważny z tego co widzę. Czy to ultra szybki Burnout nastawiony na kraksy i adrenalinę, czy to Crash Team Racing pełen dopałek i broni, ja biorę się za to ochoczo. Im bardziej wykręcone trasy, im bardziej urozmaicony gameplay, tym bardziej ja się w to wkręcam. Bo prawa fizyki są takie nudne…
Mam też jeden „wymarły” ulubiony gatunek – RPG. Wymarł, bo wymaga ode mnie zbyt dużo czasu, jak lubie te gry tak nie mam na nie czasu.
Daaku: Fajny temacik nam się w dzisiejszej odsłonie Magla trafił – w końcu można coś bardziej osobiście, od serca, z własnego doświadczenia opowiedzieć. Ale że jest to temacik ogólny, to i trzeba się na kilka wątków podzielić. Zaczynamy od podstaw!
Co lubię? Przede wszystkim erpegi szkoły japońskiej i wszelkiej maści gry z wielkimi robotami i innymi mechami w rolach głównych. Miłość do jednych i do drugich zaszczepiłem sobie naraz przy okazji użytkowania Szaraka, nazywanego gdzieniegdzie PSXem – Final Fantasy VII oraz Armored Core były katalizatorami, które wpłynęły na moje preferencje gatunkowe nie tylko podczas 5. generacji, ale także i kolejnych. Siódmy Fajnal ujął mnie swoim ogromnym światem, opasającą dziesiątki godzin i lokacji fabułą oraz masą aktywności pobocznych, że wspomnę o Gold Saucerze, hodowli Chocobosów i wyszukiwaniu nowych Enemy Skilli do jednej Materii. Blaszany Rdzeń z kolei rozbudził we mnie wewnętrznego neurotyka, który potrafił spędził przed każdą misją pół godziny w hangarze, uważnie przeglądając statystyki, dobierając każdą część mecha pod względem wydajności i ciężaru oraz uzbrajając go w bronie najlepiej sprzyjające wykonaniu kolejnego celu misji. Nawet pomimo faktu, że misje te nierzadko trwały po pięć minut, co stanowiło raptem ułamek czasu poświęconego na przygotowania do nich. Tak jak już napisałem – neurotykiem się było…
Cokolwiek podchwytliwym pytaniem jest to, czy gram w tego typu tytuły częściej, niż w inne gry. Za dawnych czasów, kiedy chodziło się jeszcze do szkoły i posiadało tylko jedną konsolę? Jasne, mogłem RPGi i mechosymulatory chłonąć hurtowo, spędzając przy każdym ciurkiem po kilka godzin dziennie. Gorzej, kiedy człowiek podrósł, znalazł pracę i doszło mu w cholerę obowiązków – mógł on sobie pozwolić na częstsze nabywanie gier ze swoich ulubionych gatunków, ale jakim kosztem? Brak czasu odciskał tutaj swoje piętno, więc ciężko było w tygodniu wysupłać te x godzin na ślęczenie w jednej lokacji i pakowanie drużyny czy wykonywanie questów. Kupno PS3 jeszcze bardziej tę szablonowość rozmyło, bo fascynacja trofeami i innymi pucharkami sprawiła, że Daak mimowolnie otworzył się na resztę gatunków – nieważne, czy wyścigi, czy platformówki, czy – tfu! – strzelaniny FPP i sieciówki, których wcześniej po prostu nie znosił. Na dzień dzisiejszy nie odnajduję się jedynie w grach sportowych i RTSach, choć i spośród nich wynajdę po dwa tytuły, które bezgranicznie szanuję i w miarę możliwości rocznicowo zaliczam.
Niższy próg wejścia? Ciekawe pytania Nacz.OSie zadajesz, ciekawe… W japońskich erpegach, a przynajmniej tych klasycznych, poziom trudności to sprawa umowna, bo wszystko da się przeskoczyć odpowiednim podpakowaniem drużyny, uzbieraniem kasy na lepszy ekwipunek czy dofarmieniem przedmiotów leczących. Sprawa komplikuje się np. przy tytułach firmy tri-Ace i innych action-RPGach, gdzie poza statystykami sporo już zależy od szybkości reakcji oraz zręczności palców – choć nie ukrywam, że po graniu w takie Valkyrie Profile i inne Star Oceany człowiek jest już jako tako wyrobiony i nawet w obliczu kolejnych systemów bitewnych radzi sobie wyraźnie lepiej. Gorzej jest z grami o mechach – wyłączając bardziej strategiczne, starsze odsłony serii Front Mission, gros tytułów traktujących o blaszakach to albo arcade’owe strzelaniny, albo symulatory ze schematami sterowania pełnymi trójprzyciskowych kombinacji przycisków odpowiedzialnych np. za błyskawiczne obroty czy zrzucenie broni z wyczerpaną amunicją. Tu już nie ma zmiłuj, bo choć zajmują one mniej czasu, to ich niewielka liczba reprezentantów w 7. oraz 8. generacji konsol sprawiły, że człowiek mimowolnie (gra słów zamierzona) zardzewiał i już taki gibki w kokpicie sterowniczym nie jest. Ale i to jest kwestią umowną, bo obecne na PS4 Strike Suit Zero, Assault Suit Leynos czy nadchodzący Gundam Versus nie pozwolą mi się nudzić!
Został nam jeszcze jakiś chłop do zabrania głosu, czy zamiatamy butelki pod stół i kończymy? [kończymy, ekipa przybiła już gwoździe – Nacz Os.Rep]