Witam ponownie w mojej liście debeściaków wszech czasów! Tutaj znajdziecie gry, które pozamiatały mną na rożnych, różnistych maszynkach do grania, zarówno tych starszych, jak i całkiem nowych. Łączy je jedno, nie posiadałem tych retro sprzętów w czasach ich świetności, grałem na nich głownie u rodzinki, przyjaciół, znajomych, na różnych zlotach, ewentualnie – nabyłem je dopiero całkiem niedawno. Można więc rzec, że dla mnie te sprzęty były mniej popularne, nie spędziłem przy nich tysięcy godzin, kilku lat, czy nawet całych wakacji. Jednak dla wielu z was będą one pewnikiem najlepszymi systemami do gier z jakimi zetknęliście się w dzieciństwie: na przykład Pegasus aka Famicom aka NES, mówi wam to coś? Był on swego czasu najbardziej pożądanym prezentem komunijnym w Polsce, więc posiadała go większość moich młodszych kuzynek, czy kuzynów. Szczególnie tu pozdrawiam trzech braciaków, pionierów i muszkieterów grania na Pegazie w naszym pięknym kraju, czyli: Jacka, Sebastiana i Bartoliniego, którzy pokazali mi wiele kapitalnych nesowych szpili w zabitej dechami Dziadowej Kłodzie. Tam gdzie właśnie teraz jestem na urlopie i edytuje dla was ten wpis! A to ci zbieg okoliczności… Pośród lasów, borów, puszczy i kniei, gdzie lisy zakradają się do kurników, a bobry pływają w rzekach na plecach. No może w czasach świetności Pegazusa tak tutaj było, ale Dziadowa Kłoda to ciągle bardzo urocza okolica, której nazwa jest zupełnie nieadekwatna do jej piękna. Powinna nazywać się Przepiękna Kłoda!
Pegasus to pierwsze kroki w świat elektronicznej rozgrywki dla wielu polskich graczy.
Do rzeczy! Zaprawdę NES to była świetna maszynka (w sumie najlepszy 8-bitowy sprzęt do gier w historii) i pewnie gdybym przysiadł do jego groteki na dłużej – to moją listę debeściaków musiałbym rozszerzyć o pincet kapitalnych konwersji klasyków z automatów, gdyż z tego co zdążyłem zauważyć – są one na NESie wyborne! Z pozostałymi konsolami od Ninny w czasach ich świetności stykałem się u mojego przyjaciela Michała, który kupował wszystkie konsole Nintendo i mogłem u niego podziwiać: SNES’a (Donkey Kong Country za 350 zł na premierę!), Nintendo 64 (rewolucyjny Super Mario 64), GameCube’a (Metroid Prime! ), czy nawet Wii. Kiedy wróciłem do retro grania rozbudowałem swoją kolekcję o wiele z tych platform (SNES, GC, WiiU) i pewnikiem kiedyś bardziej przycisnę ich groteki, jednak na chwilę obecną można powiedzieć, że na tych sprzętach mam największe zaległości. Chociaż z drugiej strony nie mam ciśnienia na przechodzenie wszystkich gier na wszystkie systemy…
Podobnie było w przypadku maszynek od Segi, na przykład 16-bitowy Megadrive zagościł u mnie dopiero wiele lat po czasach swojej świetności. Jednakże kapitalny Dreamcast zdążył mną pozamiatać u wspomnianego wielokrotnie w tej serii wpisów kumpla Wojtka, gdzie Tony Hawk, czy Virtua Tennis rozpalały zarówno kineskop wielkiego telewizora, jak i nasze gałki oczne. Do czerwoności od rana do nocy! A co z konsolami przenośnymi? Nigdy nie były moim konikiem, posiadam co prawda PSP wraz z pokaźną kolekcją gier, ale używam go głównie jako “emulatora” mikrokompów na urlopowe wyjazdy… Oprócz znanych i lubianych retro konsol nie zabraknie w tym wpisie mniej popularnych mikrokomputerów (na przykład BBC Micro), czy rarytasów pokroju wektorowego Vectrexa, którego szczęśliwym posiadaczem stałem się zupełnie niedawno. Czyli co – groch z kapustą? Jak najbardziej, możliwe jednak że będzie wam smakować… Poniżej więc lista gier, które zachwyciły mnie na “mniej popularnych” w moim życiu systemach.
CONTRA (NES, Konami – 1988). Jeden z nielicznych przypadków, w którym konwersja wielkiego hitu z automatów jest bardziej popularna i chyba nawet lepsza od oryginału. Wersja na NESa / Pegaza to majstersztyk grywalności, ideał kanapowej kooperacji, plus oczywiście świetna oprawa. To jest run and gun, który powinien stać w Luwrze jako wzorzec dla innych 8-bitowych gier akcji: patrzcie, grajcie i uczcie się komputerowi programiści! Najwięcej w tę wersję Contry zagrywałem się u kuzynów Jacka/Seby/Bartka i wraz z nimi próbowałem przechodzić tego cudnego szpila. Tego hiciora posiadał każdy, kto dostał Pegasusa wówczas na komunię… Przegląd serii Contra na NES’a znajdziecie TUTAJ.
BALOON FIGHT (NES, Nintendo – 1984). Kolejna świetna gra, w którą zagrywałem się na Pegazach u mojego młodszego rodzeństwa ciotecznego, czy stryjecznego. Nie zna ktoś? Latamy naszym chłopkiem na balonach i strącamy innych balonowych jeźdźców do wody poprzez niszczenie ich balonów (czytaj zderzanie z nimi). Nasi przeciwnicy to jakieś przebrzydłe dzięcioły, czy inne pingwiny, trudno ocenić! Gra jest ewidentną kalką atarowskiego Jousta i możliwe, że powinno to być karalne, ale co poradzę, że ta wersja jest zdecydowanie bardziej grywalna od oryginału? Nic! A może Ninny wykupiło jakąś licencje?
Donkey Kong Country Returns – pokazało jak powinno się robić nowoczesne platformery 2D. Grywalnie i różnorodnie fest!
DONKEY KONG COUNTRY RETURNS (Wii, Nintendo/Retro Studios – 2010). W pierwotną trylogię przygód tandemu skaczących małp wydaną na SNES’a – rzadko grywałem i szczerze – to nawet średnio za nią przepadałem. Trochę drażniła mnie ta renderowana grafika… O, ja durny! Kolejna część z podtytułem Returns to po prostu niebo dla miłośników platformerów! Piękna grafika, długa rozgrywka, wpadająca w ucho muzyka, ale przede wszystkim zajebiste pomysły na rozgrywkę! Wydawałoby się, że w tak skostniałym gatunku gier jakim są platformówki 2D – nie da się wymyślić już jakichś nowych, mocno rajcujących pomysłów. Nintendo i Retro Studios z każdą kolejna grą z serii Donkey Kong Country udowadniają, że niemożliwe nie istnieje… Znajdziemy tu wszystko: od etapów stricte szybkościowych, poprzez powolniejsze i nastrojowe (typowe delektowanie się cudnym krajobrazem), następnie takie – w których musimy nieźle pogłówkować i współpracować pomiędzy parą naszych futrzanych herosów. Czekają nas także niesamowite pojedynki z wielkimi zwierzakami, które robią za bosssów! To po prosu jedna z najlepszych platformówek ever. Chyba muszę nadrobić wszystkie sidescrollery 2D od Ninny… Recenzję znajdziecie TUTAJ.
FANTASTIC (ADVENTURES OF) DIZZY (NES/Amiga, Codemasters – 1991). Największa, najlepsza i najładniejsza gra o Dizzym w historii. Oczywiście także najbardziej grywalna, gdyż z dobrze zbalansowanym poziomem trudności oraz z naprawdę dużym obszarem do zwiedzania. Jest to takie jakby The Best of Dizzy w pigułce, czyli mamy tutaj najlepsze zagadki z przygód jajcarza osadzone w klimatach najpopularniejszych części. Zwiedzimy krainy fantasy, swoją wioskę, miasto, podziemne kopalnie, czyli wszytko to co dobrze znacie i lubicie. Pojeździmy nawet wagonikiem, poszukamy sekretów i gwiazdek, zagramy w wiele minigier i wypijemy rum z piratami! Wersja na NESa wyciska wszystkie soki z tej konsolki i pomimo, że więcej grałem w ładniejszą konwersję na Amigę – to w tej TOPce umieszczam edycję z NESa. Jak się możecie domyśleć to grałem w nią najwięcej u kuzynów z Dziadowej Kłody, pomiędzy wypadami na jagody…
GOONIES, THE (NES, Konami – 1986). Ta adaptacja legendarnego filmu Gagatki (takie tłumaczenie tytułu miałem na kasecie VHS i takiego używam do dziś) jest bardzo odmienna od wybitnej kooperacyjnej atarowskiej wersji. Co nie znaczy, że jakaś dużo gorsza. Ha, za młodu nawet wydawała mi się lepsza, gdyż jest bardziej dynamiczna i efekciarska. To scrollowana platformówka z naprawdę dobrą oprawą audio (motyw przewodni z filmu) i video (wyraźna, czytelna i kolorowa grafika). Biegamy Mikey’em po różnorodnych i dużych planszach, zbieramy diamenty i klucze, podkładamy bomby, strzelamy z procy i kopiemy przeciwników, wspinamy się, skaczemy. Za młodu często włączałem tę grę u mojej rodzinki wyposażonej w Pegaza.
The Goonies to ja kochom! U góry wersja na NES’a, na dole na MSX’a.
GOONIES, THE (MSX, Konami – 1986). Trzecia gra na podstawie tego samego filmu w moim zestawieniu? Czy czasem nie jestem zbyt wielkim maniakiem obrazu Richarda Donnera? Jestem, ale nie zmienia to faktu, że The Goonies miało szczęście do udanych growych adaptacji. I do tego zupełnie odmiennych, gdyż wersja na MSXa prezentuje zupełnie inną rozgrywkę niźli wersje atarowskie i nesowa. Mamy tu do czynienia z komnatowym platformerem, z malutkimi postaciami w rolach głównych, które przemierzają usiane pułapkami jaskinie. Liany do wspinania, spadające kamienie i krople, turlające się czaszki i zbieranie kluczy. Zalatuje to trochę Montezuma’s Revenge dlatego tak bardzo lubię ten tytuł. Gra doczekała się udanego remaku freeware na PC.
GUNSTAR HEROES (Megadrive, Sega/Treasure – 1993). Rewelacyjna i bardzo szybka biegana strzelanka z wieloma elementami platformowymi, w której młodymi herosami walczymy głównie z robotami, droidami i innym mechanicznym złomem. Oj, dzieję się tutaj wiele! Zasuwamy i strzelamy w każdym kierunku, a nieraz nawet spadamy pionowo w jakieś przepaście, szorując podeszwami po jednej ze ścian i prowadzimy wymianę ognia z wrogami. Świetnie zaprojektowani bossowie, posiadający wiele ruchomych kończyn, co w tamtych czasach nie było na porządku dziennym. Jedna z pierwszych gier, która pomogła mi w szpitalu ogarnąć wszelkie reakcje. Kiedy ją ukończyłem – wiedziałem, że warzywkiem nie będę. Buhahah, I’m back, bitches!
ICE CLIMBER (NES, Nintendo – 1985). Kolejna gra, którą ogrywałem u rodzinki posiadającej Pegasusa, która jak wiadomo była zawarta na kultowym kartridżu “168 in 1”, który był dodawany do każdego egzemplarza “polskiej” podróby NESa. Bardzo grywalna i pomysłowa gra, szczególnie w trybie dla dwóch graczy, z przyswajalnymi w mig zasadami. Sterujemy Eskimosami i musimy jak najszybciej dostać się na szczyt scrollowanej w pionie planszy. Wyposażeni jesteśmy w młotek, którym możemy zarówno wałczyć ze zwierzakami, jak i rozbijać cegły, by robić sobie dziury (w suficie lub podłodze). A później hop do góry i jesteśmy pozom wyżej! A po drodze jakieś windy, sople, śliska powierzchnia, ptaki, miśki, owoce do zbierania. Kooperacja i jednocześnie rywalizacja z drugim graczem dodawały całości grywalności. Lubię to!
Ikaruga reanimowała gatunek shmupow na “duże” konsole!
IKARUGA (Dreamcast/GameCube, Sega/Treasure – 2002/2003). Co z tego, że ten kultowy i nowatorski shmup miał premierę na automatach arcade, skoro i tak w naszym kraju nikt takowego na żywo nie widział. A może się mylę? Ja po raz pierwszy spotkałem się z Ikarugą na GaCku i zachwyciłem się nią bardzo, jednakże wtedy wydawała mi się to wielce trudna gra. Dopiero później kiedy pograłem w świetną konwersję na Xboxa 360 (podrasowaną do HD) – to przyswoiłem sobie zasady i mechanikę tej cudownej, pionowej strzelaniny. W skrócie, o co tu chodzi? Nasz statek może zmieniać kolor z jasnego na ciemny i na odwrót – w każdej chwili lotu. Niegroźne są nam wtedy pociski tej samej barwy, co więcej możemy je absorbować, aby ładować specjalny niszczycielski atak. Białymi seriami zadajemy więcej uszkodzeń czarnym wrogom i odwrotnie – w przypadku kolizji z pociskiem wroga przeciwnej barwy giniemy od razu. Takie proste urozmaicenie tchnęło dużo świeżości do skostniałego gatunku shmupów, zaś wszystko doprawiono przyjemnym soundtrackiem, świetną grafiką i emocjonującymi starciami z większymi gwiezdnymi fregatami.
KNIGHT LORE (ZX Spectrum, Ultimate Play The Game – 1984). Oj, swego czasu bardzo napalałem się na tą izometryczną przygodówkę (z elementami zręcznościowymi), w której nasz podróżnik (Sabreman) zamieniał się w wilkołaka. Oglądałem screeny, podziwiałem pięknie narysowaną ogromną mapę w jakimś stareńkim czasopiśmie (Bajtek zerżnął ją chyba z Crasha) i marzyłem o zagraniu w ten wielce zasłużony dla naszej branży tytuł. Był to pionier pośród izometryków, który wtedy bardzo rozpropagował tenże gatunek na świecie. Wiecie, rozumiecie – w tamtych czasach takie gry nazywało się trójwymiarowymi, a jakże! No, ale niestety posiadając wówczas Małe Atari – w Knight Lore mogłem tylko pograć u znajomych… Wiecie co jest najlepsze? To moje dziecięce marzenie niedawno ukazało się na mojej kochanej Atarynie (autor: XXL – 2008 rok) i teraz to wcale mnie do niego nie ciągnie, co więcej twierdzę, że izometryczne komnatowki bardzo źle się zestarzały. Sentyment jednak do tej gry mam wielki. Pierwszy niedostępny, wręcz zakazany owoc…
Trailer wybitnego DLC do Mario Kart 8. Trasy w światach Zeldy, czy F-Zero podnosiły mocno adrenalinę.
MARIO KART 8 (WiiU, Nintendo – 2014). Zawsze uważałem Mario Karty za gry popierdółki dla małych dzieci. Ta część wpadła w moje łapska tylko dlatego, że była dodawana za darmo do konsoli WiiU oraz dodatkowo dzięki niej w promocji dostałem cyfrową wersję fajnej naparzanki izometrycznej zatytułowanej Wonderful 101. Podsumowując: Mario dosiadający gokartów był ino dodatkiem, w sumie nikomu nie potrzebnym… Jakże się myliłem! Pierwsze uruchomienie jeszcze mnie nie wciągnęło, chociaż doceniłem piękne kolorki i cudownie zaprojektowane tory. Później wziąłem się za bary z trybem single player, który jest niczego sobie, mogłem pozachwycać się różnorodnością tras, kapitalnym modelem jazdy i driftów oraz świetnymi muzyczkami i mocno baśniowym klimatem całości. A następnie spróbowaliśmy z chrześniakiem trybu online! I wtedy nastąpił szał, pał! Grałem ja, grał Szymcio, grali kumple z internetu, grała moja ówczesna baba, robiliśmy wielkie turnieje online! Mało? Ha, wszystkie wyścigi w singlu zaliczyłem na 3 gwiazdki, czyli wymasterowałem! A w trybie online to w sumie ponad 300 godzin spędziłem… Dodatek nawet zakupiłem, prześwietny – zerknijcie powyżej na jego trailer. Zostałem wzięty w niewolę, z zaskoczenia przez grę dla dzieciaków! Takie jaja to tylko z Nintendo…
MEGA TURRICAN (Megadrive, Sony/Factor 5 – 1994). Znowu mój ulubieniec w akcji, ale dlaczego nie na Amidze? Niestety przyjaciółkowa konwersja tego run and guna trochę odstaje od oryginału na Megadrive, który pomimo faktu, że został wydany później, to jednak powstał wcześniej… Nie wnikajmy w zawirowania z wydawcą, ale fakt jest faktem, że Mega Turrican to najlepsza wersja Turricana 3 dostępna na rynku. Na Amidze brakowało ostatnich etapów (jak się okazuje po latach, wycięto je tylko w tej wersji, którą miałem w młodości), dodatkowo krajobrazy nie były tak bogate w szczegóły i kolorowe. Na konsoli Segi gra jest o wiele ładniejsza (piękna paralaksa), ale niestety brzmi zdecydowanie gorzej. Nic dziwnego, gdyż muzyki nie tworzył już Chris Huelsbeck, poza tym układ dźwiękowy zamontowany w Megadrive nie należał do pięknie grających. Powiem szczerze, że ta gra znajduje się tutaj głównie z mojego dużego sentymentu do tej serii, a jej największą wadą jest jej zbyt łatwy poziom trudności. Przynajmniej dla mnie.
METROID PRIME (GameCube/Wii, Nintendo/Retro Studios – 2002). Zastanawiałem się ostatnio ze starym znajomym jaka jest Największa Przygoda Ludzkości, w której obydwaj chcielibyśmy uczestniczyć? Przygoda, za którą każdy dałby się pokroić? Którą każdy chciałby przeżyć?! Po prostu ostateczna i największa ze wszystkich? Po chwilowej burzy mózgów doszliśmy wspólnie do jedynego słusznego wniosku. Lot w Kosmos! Albo nie, pójdźmy jeszcze dalej! Któż nie chciałby zostać pionierem, odkrywcą nowych światów? Postawić pierwszy raz ludzką stopę na nieznanej planecie? Badać niewidziane wcześniej przez ludzkie oko gatunki kosmicznej flory, czy katalogować tajemnicze i piękne, a niekiedy drapieżne okazy galaktycznej fauny? A jakby udało się jeszcze natrafić na jakieś ślady obcej cywilizacji, kosmiczne wraki wielkich fregat, czy tajemnicze i pełne zagadek antyczne ruiny? Albo jeszcze lepiej – bezpośredni kontakt z przedstawicielami obcych gatunków rozumnych! Zdecydowanie byłaby to przygoda życia, a nawet Ludzkości… W taki razie wrzućmy to wszystko co napisałem do jednego wora i… witamy w Metroid Prime! Co my tu mamy? Wielką metroidvanię, akcję-przygodę w ujęciu FPP, kapitalną eksplorację, świetne elementy platformowe, pierwszoosobowe strzelanie za pomocą wiilota (w wersji na Wii), wyborne zagadki, atmosferę tajemnicy, kapitalną muzykę, zamianę bohaterki w kulę, niesamowitą architekturę miejscówek, pomysłowe starcia z bossami… Mamy po prostu GRĘ KOMPLETNĄ! Nintendo to są szefowie wszystkich szefów jeżeli chodzi o kwestie gameplayu i mechanikę wydawanych przez siebie gier. Cholera, muszę przejść jeszcze pozostałe dwie części, które znajdują się na składance Metroid Prime Trilogy spoczywającej w mojej szufladzie…
Trailer Metroid Prime Trilogy – ależ się napaliłem na drugą i trzecią część! Wracam z urlopu i kolejne rendez vous z Samus Aran?
MICRO MACHINES (NES, Codemasters – 1991). “Resoraki” ścigające się po stołach, kuchniach, łazienkach, stołach bilardowych, w wannach i piaskownicach – widziałem po raz pierwszy w akcji na mojej faworycie Amidze, gdzie z kuzynem Gałasem młóciliśmy w nie do upadłego. Później kiedy w Polsce nastał szał pał na Pegasusa udało mi się mocno pograć także w 8-bitowy pierwowzór tego hiciora. I co mogę powiedzieć? Kapitalna wersja, te wyścigi są praktycznie tak samo ładne jak na Amidze i brzmą podobnie! Jestem pod ogromnym wrażeniem jaką robotę odwalili tu Mistrzowie Kodu programując tego hiciora. Z perspektywy lat i groteki – to NES był prawdziwym 8-bitowym potworem swoich czasów i jestem nieraz w wielkim szoku, ile wycisnąć można z niego soku… A głupie Atari nie dogadało się z Nintendo w sprawie dystrybucji NES’a w USA. Co za dzbany!
MICRO MAGES (NES / PC, Morphcat Games – 2019). To naprawdę wybitna gra platformowo – zręcznościowa w klimatach baśniowego fantasy, będąca jakby połączeniem mechaniki znanej z najnowszych Raymanów 2D (kooperacja oraz skakanie po platformach i ścianach są tutaj podobne) z możliwością strzelania przez naszych czarodziejów magicznymi pociskami zarówno w poziomie jak i w pionie. Celem rozgrywki jest wspinaczka na szczyt każdej wieży po platformach (ścianach, trampolinach, śliskim lodzie, za pomocą teleporterów i innych bajerów), unikanie pułapek (kolce, jeziora trucizny, wylądowania energetyczne, różnorodnie fest w tym aspekcie tu jest!), zbieranie różnistych znajdziek i power upów (skrzydła do latania, pieniądze dające punkty, jakieś magiczne artefakty zwiększające odporność), no i oczywiście walka z różnymi maszkarami. Za bestiariusz należą się słowa uznania dla autorów gry: kościotrupy, wielkie czaszki, puszczające bąki szatańskie kozły, wielkie diabły rzucające widłami, jakieś duchy do poduchy, szybkie węże, nietoperze chwytające za kołnierze i inne złowrogie tałatajstwo. Bodajże co cztery etapy czeka nas pojedynek z wielkim i fajnie zaprojektowanym bossem, na którego trzeba znaleźć odpowiednią taktykę. To co przed chwilą przeczytaliście jest krótkim wycinkiem naszej redakcyjnej recenzji na trzy głosy (w sumie na cztery) i wiecie jaką ocenę Micro Mages dostało od każdego z recenzentów? Medal! Całość przeczytacie TUTAJ.
Oddworld: Stranger’s Wrath – Dziki Zachód z potworami i steampunkiem plus kusza na żywe pociski. Dobry stuff!
ODDWORLD: STRANGER’S WRATH (Xbox, Electronic Arts / Oddworld Inhabitants – 2005). Ten spin off Oddworlda to była prawdziwa niespodzianka. Oryginał był przecież wybitną dwuwymiarową grą zręcznościowo-platformową, a teraz otrzymujemy strzelaninę FPP w pełnym trójwymiarze? Dokładnie tak, lecz tutaj także zawarto dużo zagadek oraz elementów skakanych, w trakcie których kamera zmienia się na TPP. Na szczęście w tej części zamiast w łajzowatego mudokona to wcielamy się w prawdziwego twardziela, łowcę nagród, który właśnie wyrusza na łowy! Największe szumowiny w Oddworld zaczynają srać po gaciach ze strachu, gdyż nasz heros używa kuszy na żywe pociski! Że co? No, dokładnie i wyjątkowo! Zbiera najgroźniejsze i najbardziej żarłoczne robale oraz małe crittersy i strzela nimi do oprychów! Pomysłowe i zabawne. Trzeba docenić także wysiłek włożony w projekt całego świata w tej produkcji, surrealistyczny Dziki Zachód pełen osobliwych mieszkańców pozostaje w naszej pamięci na długo. Podobnie jak wyborne filmiki przerywnikowe. Swego czasu wyszedł także bardzo dobry remaster tej gry na PS3, który korzystał z dobrodziejstw okularów 3D.
PHOENIX (BBC Micro, Retro Software – 2018). Konwersja jednej z najlepszych zmiennoplanszowych strzelanin, czyli kultowy na całej kuli ziemskiej, a szczególnie w Polsce: Phoenix (1980). Oj, ależ to był popularny tytuł w naszym kraju! Wszyscy miłośnicy strzelanin pewnie dobrze go pamiętają, ale przypomnijmy rozgrywkę młodszym. Kosmicznym myśliwcem walczymy na statycznych planszach (przesuw gwiazd w tle udający scrolling) ze stadami gwiezdnych ptaków. Wszystkie zalety oryginału znajdziecie w tym porcie! To praktycznie perfekcyjna co do piksela adaptacja automatowej legendy i zdecydowanie najlepsza wersja tej gry jaka trafiła pod strzechy! Więcej o tej konwersji dowiecie się w TYM WPISIE.
Anglojęzyczna recenzja Protectora na Vectrexa. Must have dla fanów Defendera.
PROTECTOR (Vectrex, Alex Herbert – 2003). Przyrzekłem sobie kiedyś, że już nigdy w życiu nie kupię żadnej maszynki do grania! Żadnej! Jednak kiedy zobaczyłem w akcji Vectrexa, czyli stareńką konsolkę z wbudowanym monitorkiem, opartą na jednokolorowej grafice wektorowej – to zmieniłem zdanie. Jeżeli znacie skromne możliwości Vectrexa to zauważycie, że to co wycisnął z tego sprzętu Alex Herbert w 2003 roku tworząc klon Defendera – przechodzi po prostu ludzkie pojęcie! Kapitalny, ultra płynny scrolling i szybka akcja zasuwająca chyba w 60 klatkach na sekundę. Multum wrogów na ekranie, efekty cząsteczkowe, intensywna wymiana ognia, efektowne rzucanie bomb i nasz statek wzorowany na rakietach znanych z Asteroids. Kosmiczne szczyty oczywiście są tutaj obecne w tle i bardzo zróżnicowane pod względem wysokości. Najlepsza gra na tę rarytasową konsolę i jedna z najlepszych gier inspirowanych Defenderem. Mam już w kolekcji!
STURMWIND (Dreamcast, RedSpotGames/Duranik – 2013). Gościnnie oddam głos Naczelnemu Repipowi: “Nie jestem jakimś wielkim szpecem w tym gatunku, ale jeśli Borsuk który przy mnie pierwszy raz odpalił DC z tym tytułem był wniebowzięty to gwarantuję wam, że macie do czynienia z jednym z najlepszych shmupów w historii. Jest tutaj wszystko czego można sobie życzyć, 3 poziomy trudności, 2 tryby rozgrywki, 16 leveli, świetna muza, grywalny system, ponad 100 rodzajów przeciwników i ponad 20 olbrzymich bossów. Gra chodzi płynnie, potrafi zaskoczyć i przede wszystkim pozwala odlecieć przed ekranem! Jedyne czego można by sobie życzyć to trybu dla dwóch graczy, bo to gra tylko na jednego bombardiera, wtedy to już w ogóle byłaby bajka. W 2013 roku Duranik pokazał wszystkim, że DC nie tylko nie umarł, ale nadal może wyznaczać trendy! Na pytanie czy warto kupić Sturmwinda na Dreamcasta odpowiadam: warto kupić Dreamcasta dla Sturmwinda!“. Dziękuje Drogi Naczelny Karku. Potwierdzam wszystko to co powiedział mój zacny kolega: to po prostu jedna z najlepszych i najbardziej efektownych strzelanin w historii. I jednocześnie moja najbardziej kosztowna gra. Jakim cudem? Zakupiłem gruuubą limitkę sprowadzaną z Japonii, która kosztowała fest (wiem, durne to było) i jeszcze mi się celnicy do paczki wtrynili i gruuuube cło narzucili! Buhehe, więc troszku przepłaciłem… Nie żałuję! Całość recenzji Repipa znajdziecie TUTAJ.
Sturmwind na Dreamcasta. Tak powinno się robić shmupy w XXI wieku. Mega efektownie pod każdym względem i grywalnie!
SUPER GHOULS’N GHOSTS (SNES, Capcom – 1991). Bardzo wierna pod względem oprawy i mechaniki kontynuacja przygód Króla Artura, jednakże o wiele bardziej dopieszczona technicznie, gdyż SNES to w końcu 16 bitowa maszynka! Niby zwyczajny biegany platformer z rzucaniem bronią białą do potworów. Jaki tam zwyczajny? Do jucha Wacława, przecież to kurewsko trudna, rzekłbym, iż nawet nieuczciwa gra dla hardkorowych masochistów! Z wybornym klimatem łączącym fantasy z horrorem (mroczna baśń) i posiadająca chyba najlepsze sterowanie z całej klasycznej trylogii GnG (podwójne skoki ratują nam często dupę, to znaczy zbroję…). Lubicie cierpieć katusze? Takie mocne i w nieskończoność? To atakujcie, ale uważajcie – ja najbardziej byłem krzywdzony w etapie wodnym, gdzie płyniemy na tratwie i omijamy koralowce. Kto grał ten wie o co kaman. Koszmary z koralowcami śnią mi się do dziś!
SUPER MARIO 64 (Nintendo 64, Nintendo – 1996). Kiedy zadzwonił do mnie Michał i zaprosił mnie (oraz Wojtka) do siebie, żebyśmy zobaczyli coś co spowoduje, że będziemy zbierać szczęki z podłogi, to wiedziałem, że będzie gruuuubo. Ale, że aż tak?! No, ja cieeeeeebie! Na początek kiedy załączył nam na swoim Ninny 64 najnowszego Mariana w 3D wydawało nam się, że mamy do czynienia ze zwyczajną, ale bardzo ładną i kolorowiutką platformówką. Jednak kiedy Michał dał mi zagrać byłem w szoku. – A tym grzybkiem to co robimy? – To gałka analogowa! Im mocniej ją wychylisz tym szybciej Marian biega! – No nie wierzę! Ja pierdziuuu, ale to fajne! Zoba, zoba, Wojtuś, widziałeś?! Można nawet maszerować powoli, powolutku, coraz szybciej, o jak zapierdala hydraulik pieprzony! Jakby nakręcony! I jak fajnie skacze, nawet na drzewa mogę się wspinać?! W pewnym momencie zabijaliśmy się o pada, żeby tylko móc przez chwilę powłóczyć się Marianem bez celu i trochę poskakać. Nigdy wcześniej kontrola w grach 3D nie była tak perfekcyjna. Dodatkowo to jedna z najlepszych platformówek w historii, więc moja ocena nie może być inna. Rewelacja i rewolucja jednocześnie!
Ewolucja Mariana na przestrzeni dziejów. Polecam zobaczyć jak zmieniał się ten wąsaty hydraulik.
SUPER MARIO BROS (NES, Nintendo – 1985). Chyba wszyscy znają? Najlepsza i najbardziej grywalna scrollowana platformówka w historii gier video. Ojciec całego gatunku i matka w jednym. Pomysły w niej przedstawione stały się wzorcami, są powielane po dziś dzień i pokazują wielkie wizjonerstwo Nintendo. Produkt wyprzedzający swoje czasy. Arcydzieło, geniusz, rewolucja! W tej grze są po dziś dzień zawarte całe pasieki miodu, a wtedy to nie było lepszego szpila na żaden system! Nawet mając Amigę w latach 90-tych, zazdrościłem jak jasna cholera moim kuzynom, którzy zagrywali się w przygody Mariana i Luigiego na Pegazie! Grałem z nimi, a jakże! Pamiętam jak pokazywali mi sekrety, ukryte przejścia, albo jak po raz pierwszy zobaczyłem etap w chmurach lub podwodny. Zonk! Zajebioza!
SUPER TURRICAN (SNES, Factor 5 – 1993). Wszyscy wiedzą, że to mój ulubiony bohater gier, a Turricana II uważam za produkcję wybitną. Dlatego też w mojej liście debeściaków gości pierwsza część Super Turricana na SNESa, a nie druga, gdyż jedynka ma zdecydowanie więcej wspólnego z kultowym oryginałem. Sequel Super Turricana to dobra gra, ale mi bardziej przypomina mechaniką Super Star Wars… Wróćmy jednak do pierwszej inkarnacji Turricana na SNES’a. Czy eksploracja plus strzelanie na najwyższym 16-bitowym poziomie są tu obecne? Obecne, a jakże i na dodatek są tu zawarte poziomy inspirowane amigowymi oraz oczywiście zupełnie nowe etapy. Płynny scrolling w każdym kierunku plus kapitalna paralaksa występują? Jasne, że tak i cholercia ta gra jest nawet ładniejsza niźli na Amidze! Wielcy szefowie do zezłomowania? Wieeeeelu różnorodnych! Najlepsza muzyka w galaktyce? Pomimo, że nie przepadam za układem dźwiękowym w SNES’ie to przyznaję – Chris Huelsbeck znowu dokonał niemożliwego. On jest muzycznym bogiem! Trochę krótka ta gra, ale żaden fan Turrciana nie może przejść obok niej obojętnie… A co z Super Turricanem 2? Może kiedyś się do niego przekonam, nie skreślam chłopa…
Super Turrican (SNES) czerpie garściami z oryginalnej trylogii i pozostaje jej wierny pod względem mechaniki.
TEMPEST 2000 (Atari Jaguar, Atari/Llamasoft – 1994). Najlepszy Tempest na planecie! A co to jest? Taka strzelanina do wewnątrz ekranu osadzona w wektorowym świecie. Szczękopodobnym statkiem poruszamy się po trójwymiarowych tubach i niszczymy wszelkie robactwo wychodzące z wnętrza planszy. Ta wersja posiada tęczowe wypełnienia pomiędzy wektorami oraz jeden z najświetniejszych techno soundtracków jakie słyszałem. Trudne to fest na beznadziejnym jaguarowym padzie i szczerze to chyba jedyna gra w grotece tej konsoli warta wydania na nią pieniędzy. No, może oprócz konwersji Raidena. Jestem dumny i blady patrząc na oryginał tej gry na mojej półce… Żartowałem, ale polecam każdemu miłośnikowi hardkorowych i bardzo staroszkolnych strzelanin.
TETRIS (NES, Tengen – 1985). Myśleliście, że moja lista debeściaków obejdzie się bez najsławniejszej gry logicznej pod słońcem? No nie obejdzie! A jaka jej wersja najbardziej mi się podobała? Ta wydana na NESa, przez firmę Tengen, załączana do każdego kartridża “168 in 1” i dodawana do “polskiego” Pegasusa. W tę grę rżnęły całe rodziny przez dłuuugie godziny! Mama grała w tego Terisa, ja także, tata nie grał – pił wódkę, siostra także grała, ciotka też, kuzynka również, kuzyn i owszem, a wujek nie – on pił wódkę, młodsze kuzynostwo grało jak się do konsoli dopchalo… Wszyscy szpilali oprócz alkoholików! Dlaczego ta wariacja Tetrisa spośród miliona innych? Po pierwsze – tryb pojedynkowania się dla dwóch graczy, po drugie – tryb współpracy dla dwóch graczy, po trzecie – kapitalna muzyka wzorowana na rosyjskiej nucie i tancerze pomiędzy etapami, którzy dawali radość każdemu. – Ale fajnie tańczą te chłopki! – krzyczała mama i ciocia! A tata? Polewał wujkowi…
A tu ewolucja deskorolki, znaczy się gier z serii Tony Hawk. Uwaga, niedługo zaatakuje nas remake 1 i 2!
TONY HAWK PRO SKATER 1 i 2 (Dreamcast, Activision/ Neversoft – 2000). Kiedy przyszliśmy wraz z Michałem do Wojtka, który właśnie zakupił Dreamcasta i chciał nam pokazać kilka gier, to na początku śmialiśmy się, że będziemy grać w “deskorolkę”… Za cholerę nie wydawało nam się to fajne! Jednak kiedy Wojtek odpalił Tony’ego Jastrzębia i zaczął czesać triki złapałem się za głowę! Jakież to wszystko było płynne! Płynniutke pod wpływem szybkości działania i scrollingu, a przede wszystkim pod względem czesanych przez skatera trików, które nasz kolega łączył w kombosy. Zjeżdżał po jakiejś poręczy, by za chwile zeskoczyć z niej z obrotem, by później wybić się wysoko na skoczni nieopodal i wskoczyć na skrzydło jakiegoś samolotu… Kiedy wytłumaczył mi sterowanie i zasady trzaskania sztuczek przystąpiłem do gry. Materdyjo! Doszło do tego, że każdy tor zaczęliśmy analizować pod względem jak najdłuższych kombosów… Wojtek kupił Dreamcasta dla Soul Calibura, jednak dla mnie największym przebojem tej konsoli była właśnie niepozorna deskorolka… Tak się wkręciłem, że później młóciliśmy w równie dobry sequel tej gry i nawet skończyłem go całego na swoim PeCecie. Tony Hawk to była wielka świeżość w sportowych grach video, bez kitu.
CAPTAIN TSUBASA (NES, Tecmo – 1988). A teraz czas na kolejnego Jastrzębia, tym razem kapitana piłkarskiej drużyny! Pewnie teraz chcielibyście przeczytać głodny tekst o tym – jakim byłem wielkim fanem tego wielce popularnego serialu anime nadawanego na Polonii 1? I że ten szpil to spełnienie moich marzeń? Taaa, w dupie to miałem, nigdy całego odcinka nie widziałem… Zazwyczaj usypiałem z nudów, gdyż piłkarze przed oddaniem strzału wspominali całe swoje życie… Niekiedy śmiałem się z chorych parad bramkarskich, czy turbo strzałów albo z boiska tak długiego, że ciągnęło się poza horyzont… Wiem, że wielu z was jest fanem tego piłkarskiego serialu i super, tylko wiecie, rozumiecie, ja byłem już na to po prostu za stary… No, ale na wakacjach w Dziadowej Kodzie u kuzynów Jacko, Seby i Barto ograne były już wszystkie ich pegasusowe gry… Patrzę a Bartolini gra w jakąś piłkarską hybrydę, całą po japońsku, kadry widzę z tego zjebanego serialu, jakieś elementy menadżerskie, ustalanie taktyki… Bartek całe wakacje dochodził metodą prób i błędów o co chodzi w tym szpilu… Gwizdek, początek meczu. Kurdelebele, jakieś wybory, dialogi, współczynniki, ten mecz to jakby taktyczne RPG! Buhehehe. Piłkarska taktyczna gra RPG po japońsku oparta na serialu, czy juch wie jak to nazwać… Wiecie co jest najlepsze? Graliśmy z Bartkiem w to “coś” od rana do nocy, jak mi wytłumaczył o co w tej grze chodzi! Normalnie zassało mnie maksymalnie, aż się zdziwiłem, nawet na jakieś mistrzostwa pojechaliśmy, zawodników powoływaliśmy, kupowaliśmy, wymienialiśmy… Kawał gry i chyba największe zaskoczenie mojego growego żywota!
Najbardziej efektowna gra z serii Ghosts’n Goblins i chyba najtrudniejsza, jeżeli chcemy ja zrobić na 100%.
ULTIMATE GHOSTS’N GOBLINS (PSP, Capcom/Tose – 2006). Najnowsze przygody Króla Artura to jeszcze więcej tego samego, czyli trudnej jak cholera platformówki w pięknej oprawie 2,5D, połączonej z zarzynaniem potworów bronią rzucaną oraz elementami metroidvanii. Tak dobrze czytacie, nikłe bo nikłe, ale naleciałości są… Chwila, coś mi się przypomniało… Kiedyś, będąc na wakacjach, oczywiście w kultowej Dziadowej Kłodzie, w której jak sama nazwa wskazuje diabeł mówi dobranoc, chciałem najpierw rozbić PSP młotkiem, a później spalić je w piecu! Tak grubo? Dokładnie! A to niby dlaczego? Wszystko dzięki uczciwemu poziomowi trudności tejże gry… Kurewsko nieuczciwemu! Wiem, że to znak firmowy serii, ale tutaj autorzy naprawdę przegięli pałkę, bardziej niż niektóre aktorki w filmach przyrodniczych… Wiadomo, że Arturem nie da się sterować w czasie skoku? Wiadomo. Czyli jak skoczymy to już możemy obserwować ino, czy chłopina wyląduje cały? Tak i nie możemy nic z tym zrobić. I w tym momencie poznajemy urok LOSOWYCH POTWORÓW – szczególnie takich latających kurduplów! Nikogo nie ma, więc skaczemy na pewniaka! Ha,ha, ha, ha! W czasie skoku nagle materializuje się na naszej drodze (a raczej naszym locie) losowy skurwiel… Brzdęk, a raczej kurwa jebudu! Tracimy zbroje i odrzuca nas do tyłu, prosto w… rozpadlinę! Cudownie. Mniamuśnie. Pięknie, aż pałka mięknie… W tej grze dzieje się to nagminne i jest to totalnie, masakrycznie nieuczciwe! Gdyby nie ten fakt byłoby to najlepsze Ghosts’n Goblins w historii. Najładniejsze, najpiękniej grające, najbardziej zróżnicowane i z fajowymi potworami i bossami.
Moja skromna kolekcja gier na Vectrexa. Trzy kartridże, a gier 103!
VECTOR PATROL (Vectrex, Tutstronix – 2018). Myśleliście, że ta lista obędzie się bez jakiejś konwersji Księżycowego Patrolu? Nie może tak być! Oryginał z automatów arcade to dla mnie nieśmiertelnie grywalny szpil, a jego konwersja na egzotycznego Vectrexa należy do chyba najbardziej odjechanych ze wszystkich! Do tego jest bardzo wierna pod względem rozgrywki, melodyjek, układu przeciwników, a po założeniu kolorowej nakładki na monitor konsoli – ma także bardzo zbliżone barwy. Jednak jej największy urok to oczywiście wektorowe przedstawienie całego świata, tak bardzo charakterystyczne dla Vectrexa i tak bardzo niepowtarzalne. Mnie taki Moon Patrol po prostu zachwyca i pokazuje jakie pokłady miodu można wycisnąć z tej przedpotopowej i zapomnianej konsoli. Mam w kolekcji i nie sprzedam!
VECTOR PILOT (Vectrex, Tutstronix – 2011). Aktualizacja z dnia 18.08.2021! Po ograniu konwersji Pilota Czasu na Vectrexa stwierdzam jedno: to podobnie jak w przypadku gry powyżej – edycja lepsza od oryginału. Wektorowa grafika robi świetne wrażenie, szczególnie kiedy założymy na ekran konsolki niebieski overlay, zaś sama gra jest równie miodna jak na automatach arcade! Możliwe, że rozgrywka jest troszkę wolniejsza w późniejszych etapach, ale całość wygląda podobnie i brzmi praktycznie identycznie. Oczywiście Krzysiu Tuts nie byłby sobą gdyby gry nie rozbudował… Co tu mamy nowego? Najważniejsze – po etapie, w którym walczymy ze spodkami UFO, pojawia się zupełnie nowa strefa czasowa, w której złomujemy pojazdy znane z Mine Storm (klon Asteroids na Vectrex), a na końcu z nowym bossem, także zaczerpniętym z tejże gry. Dodatkowo oglądamy fajne wektorowe przerywniki nieobecne w oryginale (przelot przez portal czaso-przestrzeny), czy odblokowujemy nawet nowe samoloty do sterowania! Czad. Recenzja TUTAJ!
VIRTUA TENNIS (Dreamcast, Sega/AM3 – 1999). Nigdy nie byłem wielkim fanem tenisa, co prawda kiedyś zagrywałem się na Amidze w Pro Tennis Tour 2 oraz w Passing Shot na C64, ale to by było na tyle moich kontaktów z tym sportem. Nawet na transmisję świetnie obsadzonego Wielkiego Szlema szkoda było poświęcać mi czas… No, ale przecież kochany Wojtuś zaprosił mnie na ogrywanie najnowszej konsoli Segi, a gry miał trzy na krzyż i pośród nich właśnie Virtua Tennis. Skrzywiłem się lekko, ale mój towarzysz był taki podjarany jakby włączał normalnie jakiegoś niszczatora wszechświatów, jakieś wielkie arcydzieło… O juch tu chodzi, on się spuszcza na zwykły tenis? Nagle jebudu! Atakuje mnie najpierw cudna grafika (prawdziwi zawodnicy i bardzo podobni!), następnie bardzo arcadowy charakter rozgrywki i świetne, intuicyjne sterowanie. No i zaczęło się! Odbijanie rakietami piłki na korcie od rana do nocy! Nie wierzyłem, ale odciski na palcach nie robiły nam się od Soul Calibura tylko od Virtua Tennisa! Pojedynki jeden na jednego, gra deblowa przeciwko komputerowi, albo kapitalny tryb kariery ze świetnymi minigrami. Kto by pomyślał, że to będzie taki hicior…
Zelda TP – trailer remastera HD, który ukazał się na WiiU. To zaprawdę wielka i fajna przygoda.
ZELDA TWILIGHT PRINCESS (Wii, Nintendo – 2006). To była pierwsza wielka Zelda ogrywana przeze mnie i to dopiero dosyć późno po premierze, bo dopiero w czasach WiiU. I nie przechodziłem remastera, tylko wersję standardową. Cóż mogę rzec? Jest to przepiękna historia z bardzo dobrą muzyką, w której sterujemy Linkiem zarówno w ludzkiej postaci, jak i wilczej oraz jeździmy na swojej klaczy (Epona w tej grze naprawdę rządzi!) po całym Hyrule przeżywając niesamowite przygody. Tradycyjnie jak to u Nintendo, jest to gra kompletna, no prawie: eksploracja świata pomyślana wybornie, zagadki naprawdę ciekawe, podobnie mnogość fajnych minigier. Oprawa video minimum bardzo dobra, zaś muzyka z gatunku tych, które w uszach zostają na zawsze. Rozwój postaci poprzez zdobywanie nowych broni i artefaktów powoduje, że się nie nudzimy i motywuje do ciągłych postępów w fabule. Trzeba zauważyć, że jak na grę action adventure – to różnorodność sprzętu do zdobycia zachwyca różnorodnością. Wędka, proca, kula na łańcuchu, jakieś clawshoty, czy inne pierdoły, normalnie poezja! Niestety napisałem wcześniej, że jest to prawie gra kompletna, gdyż nie zagrały w niej tylko dwie rzeczy. Po pierwsze poziom trudności walk – tu jest zdecydowanie zbyt łatwo, po drugie końcówka gry, która została wydłużona na siłę. Znajdujesz Różdżkę Kontroli po przejściu wielogodzinnych podziemi tylko po to, by za chwile fabularnie odebrano ci jej moc i musisz wyruszyć do następnego kilkugodzinnego lochu, aby ją naładować? Naprawdę? Eeeeeej! Tak się nie robi… Wilcze wcielenie Linka bardzo przypominało mi wilczycę Amaterasu, która poznałem na PS2, czyli wybitne Okami od Capcomu. Lubię to i czekam na grę o Monty’m!
ŻYCIA NIE STARCZYŁO…
Następca Turricana – niejaki GunLord czeka na ogranie na konsoli Dreamcast. Ponoć dobry jest!
…na inne wielkie hity, na które tylko zerknąłem i odłożyłem je na półkę do ogrania w przyszłości, na emeryturze, czy w kolejnym wcieleniu. Gier wychodzi po prostu tyle, że nie ma opcji przerobić ich wszystkich, jeżeli człowiek posiada jeszcze inne aktywności oprócz płaszczenia dupska przed telewizorem. W związku z tym nie znajdziecie w tym wpisie tytułów, które tylko zdążyłem napocząć, zerknąć na nie i popykać chwilę, takich które czekają aż poważnie do nich przysiądę. A jakie to gry? Większość nowożytnych gier z serii: Mario, Donkey Kong, Zelda, Metroid, Yoshi, czy Kirby na konsole Ninny: GameCube, Wii, WiiU, czy nawet te ze SNES’a. Kapitalne 16-bitowe superprodukcje platformowe z Super Nintendo pokroju Demon’s Crest, czy Actraiser II, albo masa shmupow na 16-bitowe konsole… Ponoć wybitne są także Psychonauts i Scrapland na pierwszego Xboxa, a wręcz zajebisty jest duchowy naśladowca Turricana zwany GunLord na Dreamcasta. Heh, jest jeszcze rudy Daxter na PSP, łowczyni demonów Bayonetta 2 na WiiU (o jedynce będzie w kolejnej części wpisu), wspomniana przeze mnie izometryczna rozpierducha mikrymi superherosami zwana Wonderful 101 na WiiU. Zapomniałbym o fachowych shmupach na NEO GEO: Last Resort i Last Hope… A najnowsze moje odkrycie z profesorem Larkiem, czyli kapitalna komnatowa gra fantasy z szerokim zakresem ruchów bohatera, czyli Sword of Ianna wydana na ZX Spectrum, Amstrada i MSXa to słabiak? Raczej przekozak! Kiedy ja przejdę te gry? Możliwe że nigdy, zaległości jest strasznie dużo, a samo granie kręci mnie coraz mniej i w sumie przestało być dla mnie ważne. Takie popierdółkowate hobby. Możliwe więc, że nigdy tych tytułów nie nadrobię, ale póki mam chęci pisania o tym co przeszedłem – to przynajmniej poczytacie moje wypociny na Retro na Gazie…
POCZTÓWKA Z WAKACJI
Monty i Borsuk przesyłają pozdrowienia z urlopu w Dziadowej Kłodzie! Jest cudnie.
DOTYCHCZAS W TEJ SERII WPISÓW:
#1 – AUTOMATY ARCADE, #2 – ATARI XL/XE, #3 – COMMODORE 64, #4 – AMIGA, #5 – PC (DOS/WIN), #6 – PLAYSTATION, #7 – PLAYSTATION 2.
W NASTĘPNYCH ODCINKACH NOWSZE SPRZĘTY: PS3, XBOX 360, PS4 i XBOX ONE.
PS1. Plakaty, artworki i screeny pochodzą głównie z MobyGames oraz naszego archiwum.
PS2. Dziękuje chłopakom z Dziadowej Kłody – Jackowi, Sebastianowi i Bartkowi, że mogłem grać u nich na Pegasusie. Oni zaś w wakacje szarpali na moim Atari i Amidze, które często zabierałem ze sobą.
PS3. Dziękuję Wojtkowi za to, że mogłem u niego grać do oporu na PSX, PS2 i Dreamcaście i Michałowi także, za pokazywanie w akcji rożnych konsol: Xbox, GC, SNES, Wii.
PS4. Po głębszym ograniu Comix Zone wylatuje z zestawienia, gdyż po świetnym pierwszym wrażeniu (super grafika, klimat i pomysł) – okazuje się, że sterowanie w tej grze (w elementach platformowo – skakanych) to tragedia, zaś poziom trudności jest zupełnie źle dobrany – i czyni grę wręcz niegrywalną w końcowych etapach. Szkoda, z jednej strony arcydzieło graficzne, z drugiej zupełnie niestrawny gameplay… W zamian wleciał fajowy Vector Pilot na Vectrexa. Aktualizacja 18.08.2021.